piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

RESJOTIS: Londyńskie tawerny | 23.09.2018

Nie każdy jedzie do Anglii tylko po to, by zobaczyć na własne oczy katedrę w Salisbury i móc delektować się kawą w dworcowej knajpce, jak najsłynniejszy ostatnimi czasy tandem rosyjskich obieżyświatów, występujący pod turystycznym pseudonimem Pietrow i Boszyrow.

Ten tekst przeczytasz za 7 min.
Fot. pixabay

Na ogół jeśli już ktoś się zdecyduje na przekroczenie kanału La Manche, który gdzieś w połowie drogi staje się Kanałem Angielskim, to chce przede wszystkim zobaczyć Londyn – stolicę tego niegdysiejszego imperium – a kiedy chce wytchnąć po całodziennej bieganinie, to wybiera lokal, w którym serwują miejscowe piwo i szkocką whisky. 

I tak też uczynił ponad półtora wieku temu reporter „Wędrowca”, który zawędrował do londyńskich tawern i swoimi spostrzeżeniami podzielił się na łamach tego warszawskiego tygodnika 16 lipca 1863 r. Na samym początku zwrócił on uwagę, że Anglicy nie mają specjalnie czasu na obcowanie ze sztuką i w pierwszym rzędzie wolą się oddać rozkoszom podniebienia. A ponieważ człowiek ma jednak wrodzoną bądź nabytą potrzebę i do konsumpcji wzniosłych wytworów kultury, przeto – co odnotował korespondent – „restauratorowie londyńscy w naszych już czasach wpadli na pomysł jednoczesnego zadowolenia praktycznych i idealnych potrzeb konsumentów, co wyrodziło mięszaninę gastronomii z poezyą, przymierze kuchni z muzyką. W słynniejszych tawernach stolicy trzech połączonych królestw, wcale znakomici artyści, śpiewacy i muzykanci wykonywają obecnie najpiękniejsze utwory, podczas gdy dylettanci zajadają lub popijają. Widok jaki przedstawiają tego rodzaju koncertowe sale, jest wielce oryginalny. W jednym ich końcu, na wzniesieniu, za stołem w kształcie bióra, zasiada poważna figura w czarnym fraku uzbrojona małym młotkiem ze słoniowej kości: jest to maestro kierujący programmatem koncertu. Młotkiem tym nakazuje milczenie, daje znak do oklasków i naznacza granice uniesieniu. Część instrumentalną koncertu stanowi zawsze fortepian. Śpiew w połączeniu z mimiką kwitnie najbardziej w takich miejscach, a bezstronność nakazuje nam wyznać, iż w Londynie znajdują się pod tym względem prawdziwi mistrze znacznie przewyższający artystów paryzkich kawiarni”.

Ale to wszystko tytułem ciekawostki. Generalnie bowiem „każdego stanu i powołania Anglik znajduje w Londynie odpowiedni do swego gustu zakład publiczny, w którym może przepędzić wolne od zatrudnień chwile”. I tu na pierwsze miejsce wysuwają się legendarne londyńskie kluby: „Każdy z takich klubów ma swój wyraźny cel i określoną dążność; główną jednak podstawą jest najczęściej kuchnia. Wrodzony Anglikom duch stowarzyszenia świetnie i w tym razie występuje. Duch ten sprawia, że nawet i mniéj stosunkowo zamożny, będąc członkiem klubu, jest w stanie korzystać ze wszystkich wymysłów najwykwintniejszego zbytku. To też zamiłowanie do klubowego życia jest w Anglii nierównie więcej niż w każdym innym kraju rozwinięte – że przytoczymy tu wielce charakterystyczną cechę tego: w wielu słynnych klubach liczba członków jest ściśle ograniczona i niekiedy bardzo długo trzeba czekać na wakans. Znajdują się więc tak pieczołowici rodzice, iż zapisują swe dzieci w poczet kandydatów jednocześnie ze wpisem ich na listę uczniów szkoły Eton lub Haron”. Tu nasuwa się skojarzenie, czy aby i nasi zapobiegliwi rodzice, zapisujący swe pociechy do polskich szkół, nie wnoszą również, by stały się one kandydatami na członków owianego tajemnicą Beerclubu – Braci Kuflowej na Zaolziu? Ale to tak na marginesie.

„Po klubach w porządku hierarchicznym następują tawerny”, pisał dalej reporter. „Jest to zresztą ogólna nazwa wszystkich publicznych miejsc, w których można jeść i pić za własne pieniądze. Każda tawerna ma swoich osobnych klientów, w Albion Tavern, naprzykład, zgromadzają się artyści, dziennikarze, aktorowie i pisarze dramatyczni; w tawernie Oriental arystokracya. Dalej idą eating-housesi dinnig-rooms, w który osoby miernej fortuny, a dobrego apetytu, znajdują nie drogie a smaczne pożywinie. Wysoko-przemysłowi i wszystkiem kupczący Anglicy nie doszli jednak jeszcze do tego, by spekulować na żołądku współobywateli; ztąd téż w ich dinnig-rooms panuje dotąd sumienność tak pod względem cen jak i wyboru materyałów, któréj nie można już znaleźć w paryzkich restauracyach”.

Na samym końcu znajdują się public-houses, czyli miejsca, gdzie po prostu można się napić czegoś mocniejszego. „W tej kategoryi najznakomitsze miejsce zajmują Gin-palaces. Są to po większej części nader świetnie urządzone składy, w których z wielką symmetryą rozstawione beczki, zawierają wszelkie możebne produkta dystyllacyi spirytusu: rum, arak, tafja (rodzaj rumu z trzciny cukrowej – przyp. jot), jaowcówka, whiskeyi wódki pędzone ze zboża zajmują tu pierwsze miejsce. Klientelę stanowi najniższa klassa londyńskiej ludności, ludzie po większej części obdarci, w łachmanach, chociaż wszelkiego wieku i pici. Tu żebracy zostawiają co wieczór większą część tego co w ciągu dnia wyłudzili, tu się schodzą uliczni muzykanci, sztukmistrze, szarlatanie i kieszonkowi złodzieje. Fizyonomia tych Gin-palaces zmienia się stosownie do dzielnic w których są położone. Są one tłumne i gwarne w dzielnicach ludowych, jak White-Chapel, niespokojne i nawet niebezpieczne około Clerkenwell, gdzie jest główny przystanek oszustów i rzezimieszków, burzliwe przy Covent-Garden Market”.

Piękna mapa pijackiego Londynu. Nie bez kozery piszę „pijackiego”, gdyż naszego wędrowca zaskoczyły możliwości wyspiarzy, którzy w meczu z alkoholem wyraźnie zmierzali w stronę sytuacji bezbramkowej. „Niewstrzemięźliwość jest jedną z głównych wad Anglika; podlegają jéj tu nietylko ludzie należący do niższych klass, ale nawet i stojący wysoko w społecznej hierarchii. Wiadomo, że William Pitt (1759-1806, premier brytyjski – przyp. jot) często nie mógł przezwyciężyć swéj skłonności do trunku, a (Charles James) Fox (1749-1806, szef brytyjskiej dyplomacji – przyp. jot) oddaliwszy się od spraw publicznych, upijał się na dobre w swem ustroniu hiszpańskiem winem Oporto. Ryszard Sheridan (1751-1816) o tyle jest słynny ze swych pijackich wybryków, o ileż wystąpień w parlamencie. Moglibyśmy wyliczenie to przedłużyć aż do dni naszych”. Ale to sobie akurat autor darował. Podkreślił jedynie, iż podług danych statystycznych w Londynie „w przeciągu trzech miesięcy przecięciowo trzech ludzi umiera z opilstwa, a 36ciu dostaje pomięszania zmysłów”.

Ale pomimo to stary Albion trwa w najlepsze i nie dał się spić na umór. Dość podejrzliwie jednak spogląda na tych turystów, którzy omijają puby i tawerny. I miast naciskać klamkę do tychże public-houses, smarują jakimiś, bardziej niż alkohol trującymi substancjami klamki angielskich private-houses.

Tekst pojawił się w rubryce "Resjotis" w papierowym wydaniu "Głosu"). Autor: Jarosław jot-Drużycki



Może Cię zainteresować.