sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 231: Film kontra książka | 13.01.2018

Jak wypadł książkowy Harry Hole w pierwszej filmowej ekranizacji? I czy "Faraon" Bolesława Prusa może być jeszcze lepszy  w filmowej postaci? O tym i nie tylko w kolejnym wydaniu Pop Artu. 

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 15 s
Michael Fassbender w roli policjanta z Oslo spisał się kiepsko. Fot. ARC

RECENZJE

PIERWSZY ŚNIEG

Długo wyczekiwana ekranizacja najlepszej powieści w bibliografii norweskiego pisarza kryminałów, Jo Nesbo, pretenduje do miana największego rozczarowania ubiegłego roku. „Snowman” (w polskich kinach „Pierwszy śnieg”, w czeskich „Sněhulák”), wszedł na ekrany w połowie października z dużymi ambicjami. Szwedzki reżyser Thomas Alfredson w przeszłości nieźle poradził sobie z enigmatycznym gatunkiem szpiegowskim, oczekiwania związane z pierwszą w historii kina ekranizacją serii książkowych bestsellerów Jo Nesbo były więc jak najbardziej na miejscu.

Pierwotnie reżyserią miał się zająć sam Martin Scorsese, wybitny reżyser postanowił jednak zostać w tle,  skupiając się wyłącznie na produkcji całego filmu. Nie podzielam opinii niektórych osób, które twierdzą, że Harry Hole jest postacią nie do sfilmowania. Elitarny policjant z Oslo, wyleczony alkoholik, facet z poczuciem humoru, czy to nie wystarczy? Alfredson miał do dyspozycji świetny pierwowzór literacki, jedną z najlepszych powieści kryminalnych w historii gatunku. I co? Wymęczył gniota, który trąci myszką i zaczyna nudzić po pięciu minutach. I tak jest do samego końca. W scenariuszu maczało palce aż trzech autorów, a wystarczyło zaprosić do współpracy Jo Nesbo i ręczę za to, że główny mankament filmu – spłaszczona akcja bez cienia emocji – zostałby w mig usunięty.

Sam jestem wielkim fanem Jo Nesbo. Dla mnie Harry Hole nie może być Michaelem Fassbenderem, bo Fassbenderowi po prostu nie starcza talentu. Uproszczony scenariusz skądinąd ułatwił aktorowi zadanie. Książkowe dylematy głównego bohatera, jego rozterki miłosne i wątpliwości, w filmie zostały zbagatelizowane. Widz dowiaduje się na samym początku, że Hole jest wyleczonym alkoholikiem, który lubi sypiać na przystankach autobusowych i z tego powodu porzuciła go narzeczona. Zero interakcji z widzem, absencja czarnego humoru, który jest znakiem rozpoznawczym wszystkich książek Jo Nesbo. Film sprawia wrażenie, jak gdyby został nakręcony w pośpiechu. Sam reżyser przyznał zresztą, że presja czasowa, a także finansowa, ostudziła poniekąd pierwotny zapał do pracy. Epidemia „tumiwisizmu” ogarnęła nie tylko cały wydział zabójstw, przypominający legendarny sztab „007 zgłoś się”, ale również głównego antybohatera, psychopatycznego mordercę kobiet pozostawiającego na miejscu zbrodni swój znak firmowy – śnieżnego bałwana. W książce do końca nie wiadomo, za jakim tropem podąży w końcu Harry Hole i jego koleżanka z wydziału w Bergen, Kattrine Bratt (Rebecca Ferguson), bo indycji jest sporo. Na ekranie mamy wrażenie, że pogubił się reżyser i cała jego świta scenarzystów.

Moim zdaniem niepotrzebnie posiłkowano się alternatywnym zakończeniem, różniącym się od książkowego oryginału. Zamiast efektownej kulminacji, która przynajmniej po trosze mogła uratować cały film, otrzymujemy parodię z szeregiem recyklowanych, nieodkrywczych zabiegów, włącznie z rozpadającą się pod nogami taflą lodową. Kiepski finał, w którym Michael Fassbender zamienia się dosłownie w bałwana, jest ostatnim gwoździem do trumny.

Chyba obrażę teraz niechcący wszystkich literaturoznawców, ale to nieprawda, że wybitnych książek nie sposób wybitnie sfilmować. Czasami jest nawet tak, że filmowa ekranizacja książki jest znacznie lepsza od literackiego pierwowzoru. Przykładów w historii kina jest sporo, namiastkę znajdą Państwo w innym miejscu najnowszego Pop Artu. Thomas Alfredson niestety nie zdał egzaminu nawet z podstaw filmowego rzemiosła.   

KINGSMAN – ZŁOTY KRĄG

Matthew Vaughn powraca w gorszym stylu, niż w pierwszej części „Kingsmana” – efektownej parodii na filmy szpiegowskie, ale to wciąż reżyser, na którego można liczyć. „Złoty Krąg” zachował dobry, brytyjski humor z „jedynki”, szkoda tylko, że potencjału scenariusza i obsady aktorskiej nie udało się w stu procentach zrealizować.

Fabuła nowego „Kingsmana” kręci się wokół narkotyków, które z tajemniczego miejsca w samym centrum dżungli dystrybuuje rewelacyjnie grająca Julianne Moore. Mniej jest w nowym wcieleniu „Kingsmana” cytatów z Jamesa Bonda, co skwitowałem z zadowoleniem. Już same przygody agenta 007 pomyślane są bowiem jako bajka dla dorosłych, a więc „parodia parodii” w przypadku pierwszej części „Kingsmana” była dla mnie najtwardszym orzechem do zgryzienia. Vaughn w „Złotym Kręgu” skupił się bardziej na fragmentaryzacji akcji, na szybkich ujęciach kamery stylizowanej na filmy komiksowe w rodzaju „Batmana” czy „Spidermana” („Kingsman” skądinąd swój pierwowzór również posiada w sztuce komiksowej). Swoje smaczki, dla wielu widzów ukryte albo mniej istotne, znajdą znów w filmie miłośnicy wytrawnych trunków, brytyjskiej mody oraz niemieckich tenisówek.  Potencjał serii „Kingsman” jest ogromny, bo produkt lokowany – podobnie jak w przypadku Jamesa Bonda – pozwala wycisnąć z kieszeni widzów dodatkowe pieniądze. „Złoty Krąg” przegrywa jednak nieznacznie z pierwszą odsłoną – „Tajnymi służbami” za sprawą błahostek, które niemniej w końcowym bilansie psują trochę odbiór całości. Na przykład zadałem sobie na pozór banalne pytanie, dlaczego w filmie tak marginalnie wykorzystano talent Jeffa Bridgesa? Czyżby Colin Firth chciał mieć cały film dla siebie? Wątpię, tym bardziej że film zawojował zupełnie kto inny – Elton John.

LISTA OSOBISTA

Trzy filmy, które przerosły literacki pierwowzór

DUMA I UPRZEDZENIE

Joe Wright należy do moich ulubionych reżyserów filmowych. W 2005 roku wziął na warsztat najważniejszą powieść „brytyjskiej Elizy Orzeszkowej”, Jane Austen – „Duma i uprzedzenie” (w angielskim oryginale „Pride and Prejudice”). W filmie brylują Keira Knightley w roli Elizabeth Bennet i Matthew MacFadyen w roli Pana Darcy. Po raz pierwszy wybrałem się na ten film z powodu Keiry Knightley. Potem obejrzałem go jeszcze kilkakrotnie w domowym zaciszu, sam na sam, z żoną, a nawet w towarzystwie labradorki na tapczanie. I za każdym razem film zrobił na mnie duże wrażenie. Tych samych emocji nie dostarczyła mi niestety lektura książki Jane Austen, składającej się z 61 rozdziałów i w zasadzie przeznaczonej głównie dla kobiet. Joe Wright dotknął gwiazd, bo do filmu „przeszmuglował” najważniejsze cytaty, dialogi, zachowując spójną, wartką akcję. Nie tylko nie zanudził widza, co więcej udowodnił, że z XIX-wiecznej powieści można wyszlifować filmowy diament, nawet nie ocierając się o kicz.

OJCIEC CHRZESTNY

Dramat gangsterski o losach rodziny mafijnej Corleone wyreżyserował Francis Ford Coppola, a za scenariusz współodpowiadał nie kto inny, jak sam autor literackiego pierwowzoru – Mario Puzo. Nie twierdzę, że książka Mario Puzo jest nudna albo trudna w odbiorze. Czyta się łatwo, z dużą przyjemnością. Jednak filmowa adaptacja bije literacki oryginał na głowę. Powód jest prozaiczny – demoniczny Marlon Brando w tytułowej roli głowy klanu, Vito Corleone oraz młody wówczas (rok 1972) Al Pacino, który wcielił się w postać Michaela Corleone, najmłodszego syna szefa rodziny. Wybór Al Pacino był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Mało znany wówczas aktor wygrał rywalizację z Robertem Redfordem i z nawiązką odwdzięczył się reżyserowi za zaufanie. Filmowy „Ojciec Chrzestny” to prawdziwy koncert aktorski duetu Brando-Pacino. I jeden z takich obrazów, które nawet po 66 latach nic nie straciły z blasku. Nic dziwnego, że twórcy głośnych ostatnio seriali „Gomorra” i „Narcos” przyznają bez bicia, że po części wzorowali się właśnie na filmie Coppoli. Cały czas mowa o pierwszej części „Ojca Chrzestnego”, bo kolejne dwie odsłony już nie były tak udane.

FARAON

Jedyna historyczna powieść polskiego pisarza Bolesława Prusa doczekała się w 1966 roku filmowej ekranizacji. Nakręcony z rozmachem obraz w reżyserii Jerzego Kawalerowicza pretendował nawet do Oscara. I zasłużenie. Książka Prusa opowiadająca o losach młodego faraona Ramzesa XIII jest zbyt rozwlekła i pomimo to, że mogę oberwać zarówno od znawców polskiej literatury piękniej, jak i filmoznawców, ośmielam się stwierdzić, że filmowy „Faraon” to największy majstersztyk polskiej kinematografii. Jerzy Kawalerowicz dopilnował najmniejszych szczegółów. Film kręcono w różnych miejscach, m.in. w Uzbekistanie, ale sztab wykorzystał do zdjęć również oryginalne miejsca w Egipcie, co w latach 60. ubiegłego wieku należało do rzadkości. Wybrany do roli Ramzesa XIII Jerzy Zelnik hipnotyzuje widza od pierwszych minut. W filmie nie brakuje też odważnej jak na tamte czasy erotyki, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, albowiem po raz pierwszy obejrzałem „Faraona” w bogumińskim kinie w wieku 11 lat. 



Może Cię zainteresować.