piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 245: Bezpieczne Coloursy 2018 | 29.07.2018

Jak było na tegorocznych Coloursach? Industrialna strefa Dolne Witkowice znów wypiękniała. Dyskusje w Meltingpot wciągały, a muzycznie... było bardzo bezpiecznie.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
DJ Kygo na zakończenie festiwalu. Fot. ARC coloursofostrava

RECENZJA

COLOURS OF OSTRAVA 2018 (Dolne Witkowice, 18-21. 7.)

Poukładać na spokojnie myśli. To podstawa, żeby nie pisać bzdur. Dwa dni po festiwalu Colours of Ostrava 2018 starczyło sił, żeby napisać krótki komentarz do naszej redakcyjnej rubryki „Nasz głos”. Cztery dni po zakończeniu Coloursów słowa jakoś szybciej układają się w sensowną całość. A więc, jak było z siedemnastką na piersiach?

Jeśli to były dla kogoś pierwsze w życiu Coloursy, z pewnością wracał do domu pełen wrażeń. Dla stałych bywalców tej i innych imprez muzycznych kryteria oceny są poniekąd wyższe. Na pewno nie jestem obiektywny, ale przecież obiektywizmu w recenzji raczej spodziewać się nie należy.

Najgorzej moim zdaniem było z najdroższymi gwiazdami siedemnastej edycji, a najlepszych wrażeń dostarczyli z kolei artyści, po których nawet bym się tego nie spodziewał. 70-letnia jamajska diva Grace Jones rozpędziła się na głównej festiwalowej scenie do tego stopnia, że moje wcześniejsze złośliwe komentarze, iż „z czasem jeszcze nikt nie wygrał”, zastygły wstydliwie w powietrzu. Bogini muzyki pop z lat 80. ubiegłego wieku zaśpiewała dla publiczności, tworzonej z przeważającej części przez młode audytorium – czekające z niecierpliwością na gwóźdź ostatniego dnia imprezy, norweskiego DJ-a Kygo. Wykonanie sztandarowego „I've Seen That Face Before” przeistoczyło się w istną magię. Grace Jones w kostiumie rodem z Gwiezdnych Wojen przechadzała się po scenie, tańczyła, chwilami nawet medytowała. Wsparta rewelacyjną sekcją rytmiczną mogła sobie nawet pozwolić na lekkie potknięcia w frazowaniu. Emocje, a nie komputerowa precyzja, w tej muzyce są przecież najważniejsze.

Daleki od niewolniczego zgrywania zapisu nutowego był też brodaty siedemdziesięciolatek, Seasick Steve. Amerykanin osiadły na stałe w Norwegii sam majstruje dla siebie gitary, na których przygrywa sobie do kolacji na werandzie urządzonej w ortodoksyjnym stylu Alabamy. Blues z południa Stanów Zjednoczonych nigdy nie brzmiał na Coloursach tak pięknie. Wizualna estetyka mogła rodzić skojarzenia z legendarnym trio ZZ Top, ale pod względem muzycznym blues zagrany przez Seasick Steve’a zanurzony jest w najbardziej autentycznej spuściźnie dawnej „Konfederacji”. To surowe granie, bez zbędnych solówek, na pozór nawet prymitywne w swojej prostocie. Seasick Steve wrócił na Coloursy w świetnej formie, racząc się na scenie morawskim winem i wytrzymując do końca morderczy sobotni 30-stopniowy, duszny upał.

Zresztą ostatni dzień Coloursów przebił wrażeniami pierwsze trzy dni imprezy. Pharrell Williams z hiphopową świtą N.E.R.D. otworzyli w środę cały festiwal, ale tak, jak szybko i energicznie weszli na scenę, tak też szybko rozmyli się w pamięci. Lubię Pharrella Williamsa w jego soulowych odcieniach R'n'B, rap pomieszany z hiphopem, zagrany w dodatku z większej części z playbacku, po kwadransie zaczął nużyć. Kompletnym nieporozumieniem był zaś dla mnie występ popowej gwiazdki Jessie J. Dziewczyna jak malowanie, która z powodzeniem zrobiłaby karierę w świecie modelingu, zdecydowała się śpiewać. Technicznie wszystko wyglądało i brzmiało bardzo dobrze, ale w moim odczuciu tej muzyce zabrakło najważniejszego składnika: autentyczności. Nawet Britney Spears w swojej dyskotekowo-popowej błazenadzie jest o wiele bardziej wiarygodna. Jessie J co gorsza lubi na swoich koncertach filozofować i nie inaczej było w Ostrawie. Z rękawa niczym Artur Schopenhauer sypała takie hasła, jak „Bądźcie sobą”, „Żyjcie na maksa”, „Trawka to lekarstwo na wszystkie problemy świata”. Ja dziękuję, ale na co dzień wolę japońską herbatę, włoską kawę i jeśli już muzyczkę pop z głośników, to zdecydowanie i tylko Lady Gagę.

Pozostały też z nami wylansowane z powodzeniem na poprzednich Coloursach elektroniczne smaki. W roli gwiazdy muzyki elektronicznej zawitał tym razem do Ostrawy norweski DJ i producent Kygo, któremu organizatorzy wyznaczyli w kalendarzu imprezy czas wręcz idealny – zagrał w samym finale festiwalu. Dwa tygodnie wcześniej podczas festiwalu „Beats for Love” w tym samym miejscu zaprezentował się inny gwiazdor gatunku, Alan Walker, dudniących beatów było więc – jak na Ostrawę – może ciut za dużo, ale mniejsza o to. Słuchacze szybko popadali w trans, laserowe światła migotały jak w filmach George’ a Lucasa, a to w tej muzyce najistotniejsze. Dwie godziny wcześniej bawiłem się znacznie lepiej na koncercie polskiej formacji Trupa Trupa. Chłopcy z Trójmiasta schowani nieco na scenie „Full Moon Stage” udowodnili, że w alternatywnym rocku wciąż dzieje się wiele ciekawego i że organizatorzy Coloursów nie zapominają o fanach bardziej zdecydowanych odcieni muzyki. W tegorocznych Coloursach takich wysepek było jednak trochę za mało.

W moim krótkim, wtorkowym komentarzu napisałem, że w przyszłym roku po cichu stawiam na delikatną kontynuację wyznaczonej linii. Piszę to z żalem serca, ale chyba znów będzie mniej rockowo, a więcej laserowo. Z pewnością organizatorzy zrobią zaś maksimum, żeby ponownie wszyscy uczestnicy Coloursów czuli się w Ostrawie jak u siebie w domu. Pod tym względem festiwal z roku na rok zyskuje na jakości. Pomimo tłumów rodzinna, przyjazna atmosfera została zachowana. Niestety muzycznie też jest coraz bezpieczniej.



Może Cię zainteresować.