piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Sobotni Szybolet Literacki (48 i 49) | 21.09.2016

Ten tekst przeczytasz za 10 min. 15 s
Fot. ARC

Pamiątka z wakacji

 

Wybrudziłem koszulę świeżą krwią. Niepozorne krople wdarły się w tkaninę; zagnieżdżone głęboko pod powierzchnią, ukryte, pieszczą mnie w nieskończoność. Po raz kolejny zakładam nowy zestaw. Biurowy kombinezon, który ogranicza przestrzeń. Określa czas działania. Ustala drogę powrotną. Źrenice na poziomie zero zawężają obszar spojrzenia. Powinieneś skłonić głowę. Zostawić myśli w szufladzie z bielizną. Tak pięknie, pachnąco. Ułożone zgodnie z naturą kolorów. Na każdą porę dnia. Na każdą okazję.

 

Zamknięty w dystrykcie kilku barw rozkładasz bezradnie ręce. Nie jesteś idiotą. Przysłonięty amnezją pożerasz świat w całości. Od wtorku czekasz na koniec tygodnia. Kolejna głupia wymówka. Jesteś na spalonym. Nadzieja, która w rzeczywistym odwrocie powtarza się co tydzień, wyskakuje jak królik z kapelusza. Odgwizdałeś dniówkę. Upychając prawą kieszeń bilonami, masz nadzieję na poprawę dnia powszedniego. Uwierzyłeś, że w tym życiu nie istnieją wyrzuty sumienia. Twój temperament odrzuca wszelkie rodzaje skojarzeń. W weekend umierasz i rodzisz się w odsłonie szarych myśli. Układasz kości Dantego. Płoniesz w nieświadomości własnej rozpaczy. Nie masz pojęcia, gdzie szukać ukojenia.

  

Zamknąłem drzwi. Klasyczne wyjście. Szekspir uśmiechnął się i podał mi rękę. Rozkojarzony uciekam w przyszłość. Samochód zaparkowałem w bramie. Wchodzę do biura. Zapętlony w działaniach, nieświadomie powtarzam czynności pierwsze. Kolejny raz to samo. Bez sprzeciwu wykonuję zadania na oślep. Tak trzeba! Poprawnie. Wzbogacony bez waluty własnej brnę poprzez niezliczoną ilość enterów, mnóstwo niepotrzebnych faktur, setki zbędnych powiadomień. Nielogiczne działania przychodów i odchodów. Bilans równy zeru w oprawie dwóch minusów. Jeszcze jedno okno, dwa, dziesięć aplikacji porównujących aktualny kurs. Kierunek sukcesu. Porażka z dyplomem w kieszeni. Tysiąc razy www...

 

Sport nie daje pożądanej satysfakcji. Nie zamierzam bez powodu zwijać uszu w trąbkę,  ale mam prawo oczekiwać większej przyjemności. Nie można tak wprost! Nie jestem bohaterem fiction, a w obszarze science przyjmuję pozycję na plecach. Tak od razu, bo zawsze ktoś musi leżeć. Porównując dominację czystej pozycji, zachwycony planem, bronię się. Taki odruch. Nie razi mnie owa spójność. Ponownie na drugiej linii. Przyglądam się. Z niecierpliwością wbijam paznokcie w kolejne odcinki życia. Na podłodze. Pozycja całkiem przyjemna. Szeroki horyzont postrzegania świata i pewność, że nikt nie spojrzy mi prosto w oczy.

 

Skrzyżowałem stopy. Duże palce niczym para kochanków ocierają, pieszczą, obejmują kolejną zadrę. Lewy i prawy. Nie ma kierunków w podwójnej mnogiej. Nie pytam o preferencje. Nieważna jest ambicja, indywidualność, aparycja. Nie mam ochoty na kolejną porcję gender. Kim ja właściwie i gdzie? Samo pytanie. Pół pytania. Jak w głupim żarcie. Nie! Nie jestem sobą, nie jestem osobą, a nowa filozofia miesza mi we łbie. Jaka jest różnica między? Kolejne pół i konieczność wyboru.

 

Obudziłem się. Jestem w pracy lecz nadal śpię. Już późno. Nie powinienem gadać bez potrzeby. Zadzwonię do domu, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku.

 

Palce w pocałunku pamięci wiecznej. Bez kołdry i całkiem nago. Tańczą w rytm dochodzącej z oddali muzyki. Muszą spojrzeć sobie w oczy. Ich oczy. Wirtualne źrenice zakręcone niczym misie w cyrku. Nie cierpię namiotowych sztuczek. Kolejne wymioty odsłaniają istotę sprawy. Do dziś pamiętam zakrwawione kopyta. Każdy czerwony odcisk na świeżych trocinach. Perfekcyjne wykonanie, w podskokach, po przekątnej, na barana, na osła, na klauna. Ten ostatni przeraża najbardziej. Umalowana twarz z czerwonym nosem. Rozcięte usta czarną kredką. Ogromne stopy i bezprecedensowy brak gustu. Niemodne, nieładne, okropne.

 

Dziś każdy powinien mieć stylistę lub śledzić na bieżąco blogerów i fachowców doszczętnie pochłoniętych najnowszymi trendami mody. Ktoś musi nam w końcu powiedzieć, jak i w co mamy się ubrać. Nasi rodzice wiedzieli, co powinni na siebie włożyć. To dziwne. Wtedy w sklepach wszystko wyglądało tak samo. Jeden krój, jeden wzór, milion rozmiarów. Oni wiedzieli. Musieli. Chcieli. Bez portfeli. Szli przez życie. Idą dalej. W nowym, modnym, na czacie.

 

Życie jest jak kilka opakowań plasteliny. Wszystkie jej kolory niedokładnie wymieszane dziecięcymi rączkami. Wymięte. Gdzie niegdzie kosmyk żółci, niebieskości, pomarańczy i zieleni. Jeszcze dzień, drugi, piąty. W końcu wszystko utonie w barwie szamba.

 

Wyrzucam niepotrzebne. Setki zestawów  – niemodne, nieodpowiednie do nastroju. Precz. Wymazać z pamięci. Teraz rozumiem nowoczesność klauna. Olewa to wszystko. Może kogoś to bawi. Czasami pęka brzuch od nadmiaru. Rozdziawione buzie maluszków bez świadomości nieszczęścia zamkniętych w klatce. Podróżujących bezdomnych. Koczowników urbanistycznej przyszłości bez podniesionych kciuków. Czy oni w ogóle żyją? Z przerażenia otwieram usta.

 

Dwa palce skorzystały z poradni dla par po przejściach. Wreszcie zauważyły swoją obecność, lecz każdy z nich odwraca się w inną stronę. Dotknięte czterdzieści lat temu opanowały sztukę tolerancji do perfekcji. Lewy i prawy duży. Drugi w kolejności jest większy. Gdy byłem dzieckiem, nieustannie uderzałem nim we wszelkie przedmioty w zasięgu ręki, nogi i głowy. Jestem pewien, że wielokrotnie był złamany. Ten drugi. Ten pierwszy ocalał. Małe jest piękne, bezpieczne, wygodne. Kochanek tego lewego w kopii prawego. Jakie to głupie! Śledzę ich każdy ruch. Tak to jest, gdy dojrzałość uskrzydla w obecności pierwszego razu. Niekarane. W pełnej soczystości dziewictwa. Dostojnie trwają w zmartwieniu.

 

Adwokat troszczy się o mnie. Ja myślę o nim. Co jakiś czas przypomina mi o konieczności zapłacenia rachunku. To wtedy odnotowałem pierwszy strzał. Duża sprawa. Wszystko mogło ulec zmianie. Do dziś pamiętam zapach sali sądowej: stara drewniana ławka, mowa o wpłatach i wypłatach na konto obrońcy. Kilka minut, kilka tysięcy napiwków. Kilka miesięcy bez wynagrodzenia.

 

Byk nie widzi kolorów. Nie rozróżnia ich. Obojętne czym będziesz machał. Wścieknie się. Czerwień jest widowiskowa. Przyciąga tłumy. Na placu pojawiła się kobieta w czerwonej sukience. Oszołomiony tłum pobiegł w jej kierunku. Tylko byki niewzruszone nadal stoją w miejscu. Czekają na ruch. Na powiew wiatru. Na kolejną Corridę. Torreador na sznurku naśladuje westchnienia pobliczności. Biegnie nieudolnie. Wynaturza kształt ciała. Chce uniknąć śmierci. Teatr lalek w cieniu starszego brata. W powietrzu srebrzysta lanca ekspresowo ruszyła w kierunku stojącej wołowiny. To fałszywa śmierć. Garb tłuszczu. Dwie, pięć, osiem zanurzonych włóczni w nim. Kolorowe wstążki budzą w widzach pożądanie wsteczne. Naturalnie genetyczne. Odruch kamienia i kija.

 

Niedaleko ciało wpadające do wody zwróciło na siebie uwagę głośnym pluskiem. Sztylet na samym dnie. Krew na rękach, na palcach. Rozmemłane usta w czystej postaci. Milczą. Tylko oczy przekazują obraz w czasie rzeczywistym. Spoglądają w niebo. Rozbudzone naturalnym opadaniem. Jakież to filmowe. Czyste źródło komercji ochlapało rozjuszonych widzów. Turystyczna ściema. Ktoś krzyknął, ktoś inny wskoczył. Kobietę w czerwonej sukience położono na rozgrzanym chodniku. Krople topniejącego srebra spływały po jej policzkach. Aureola wokół głowy uwieczniona na betonowej posadzce. Czarne włosy niczym dzieło sztuki ułożone w nienaturalnej symetrii. Oszołomiony tłum rozstąpił się na kształt biblijnego nieba.

 

Nikt niczego nie zgubił. Nikt nie zginął. Nawet byk taranując matadora ocalił mu życie oraz własną egzystencję. Wbrew pozorom nie był jeszcze zmęczony. Sprytnie oszukał zastępy wściekłych zabijaczy. Zamknął oczy, by uderzyć mocniej następnym razem.

 

Połączone jednym ciałem. Od urodzenia odzielnie. Gdy skrzyżuję nogi, wydaje mi się, że palce rozmawiają. Oczywista różnica bytu tego po prawej i po lewej stronie. Jak to jest? Tu i teraz – tam i potem. Klasyczna fraza w Google. Porównujemy i sprawdzamy. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, czego pragnie. Kolejny produkt na rynku. Nowa lepsza wersja tego dawnego. Nie można skonfrontować życia z jego odmianą. Zamienić tak po prostu, bo w teście wyszło lepiej. Jest bardziej okrągłe, bez wyraźnych zarysowań. Obraz krystaliczny, dźwięk czysty i certyfikat na nietłukące się elementy jaźni. Wszystko jest takie doskonałe.

 

Po drugiej stronie ulicy jest lepiej. Wystawy sklepowe nie przyjmują wyrzeczeń. Czas ukołysał zieleń zapachów. Zdecydowanie niższy krawężnik kusi swą łagodnością podejścia. Skorzystałem z okazji i poszedłem na obiad. Powinienem ograniczyć ilość posiłków. Uwielbiam jeść. To silniejsze ode mnie. Tym bardziej, że jestem na wakacjach. Założenia, plany, postanowienia. Wszystko na marne. Złożyłem ręce prosząc barmana o rachunek.

 

Na ulicy w cierpieniu też proszą. Chcąc przejść zranili stopy cierniem. Pełno ich. Cierni. Przywiało nie wiadomo skąd. Skaleczone palce u stóp płaczą. Słychać jazgot przejeżdżających samochodów. Opony zacierają ślady krwi. Zatrzymują się na światłach. Ruszają, by zniknąć na zawsze. Jak tam jest? Tam, gdzie horyzont staje się kreską. Takim wykrzywionym uśmiechem klauna. Czarnym konturem bez możliwości zrobienia jeszcze kilku następnych kroków.

 

Matador ponownie rozwinął płachtę na byka. Wyprężył ciało. Bez potrzeby uniósł dłonie w obronie własnej. Uderzył korpusem w rozstawione szeroko barierki. Na arenie znów polała się krew.

 

Marek Słowiaczek



Może Cię zainteresować.