sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Muzyczna chwila poezji | 28.03.2021

Jest jedno sprawdzone lekarstwo na duże kłopoty – małe radości. Najnowsza płyta australijskiego barda Nicka Cave’a jest właśnie taką małą, ale piękną radością.

Ten tekst przeczytasz za 4 min. 45 s
Nick Cave (z lewej) i Warren Ellis, dwaj przyjaciele z muzycznego boiska. Fot. mat. prasowe

RECENZJE

NICK CAVE/WARREN ELLIS – Carnage

Nie tylko niedzielna, ale codzienna chwila poezji w czasach zarazy jest właściwym lekiem na wszelkie zło współczesnego świata. Takie przynajmniej wnioski wysnułem po kilkukrotnym przesłuchaniu najnowszego albumu Nicka Cave’a, artysty, który przejął pałeczkę muzycznego misjonarza po śmierci Leonarda Cohena. Australijczyk na wydanej 25 lutego płycie „Carnage” połączył siły ze swoim przyjacielem Warrenem Ellisem, tworząc dzieło doskonałe.

To zarazem zaskakująco melodyczna płyta, na której wbrew pozorom nie ocieramy się wyłącznie o tematykę śmierci. Porównując „Carnage” z dwoma poprzednimi wydawnictwami Nicka Cave’a – nagranymi z grupą The Bad Seeds albumami „Skeleton Tree” (2016) i „Ghosteen” (2019) – można odnieść wrażenie, że australijski bard chciał zaskoczyć swoich wiernych fanów. I ta sztuka udała mu się z nawiązką. Podobny chwyt Nick Cave zastosował już zresztą niejednokrotnie, nagrywając chociażby w 1996 roku najbardziej radiową płytę „Murder Ballads” z chwytliwą balladą „Where The Wild Roses Grow”, w której dał zaistnieć swojej rodaczce, piosenkarce pop Kylie Minogue.

„Carnage”, utrzymana w typowej dla Nicka Cave’a metafizycznej liryce, zgłębia nieco inne tematy muzyczne, niż ostatnie albumy mistrza. W przeważającej mierze obaj muzycy skupiają swoją uwagę na elektronice, komponując piękne melodie pod dyktando nowoczesnych bitów, nierzadko nagranych z prawdziwą symfoniczną pasją. Otwierający płytę „Hand of God”, a także drugi w kolejności utwór „Old Time” przywołują skojarzenia z twórczością Davida Sylviana z czasów, kiedy Sylvian jeszcze wolał śpiewać, a nie eksperymentować. Warren Ellis, który na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie rasowego muzyka country, w kontrolowanej elektronicznej agonii czuje się jak widać najlepiej. Początek albumu właśnie za sprawą tych dwóch frapujących tematów muzycznych wciąga niczym dobra książka. Przyznam się, że bardzo szybko stałem się zakładnikiem „Carnage”, słuchając tej 40-minutowej płyty chyba trzy godziny na okrągło. Najpierw w całości, a potem na wyrywki, wydziobując perełki.

Do najlepszych fragmentów albumu należy tytułowy „Carnage”, wciągająca ballada, która w twórczości Cave’a zdobędzie zapewne zacne miejsce u boku takich klasyków, jak „Fifteen Feet of Pure White Snow” czy „I Need You”. Piękny, a zarazem niesztampowy refren przeszywa dosłownie na wskroś, aż chce się śpiewać wspólnie z artystą. Mając jednak świadomość, że moje możliwości wokalne kończą się na „Poszła Karolinka do Gogolina”, „Carnage” w całości pozostawiłem Cave’owi, a wam radzę to samo. Warto też wsłuchać się w same słowa piosenki, gdzie lęki i niepokoje rozbija promyk nadziei, co w twórczości Cave’a jest zjawiskiem mało powszechnym. „I always seem to be saying goodbye/And rolling through the mountains/Like a train/My uncle’s at the chopping block/Turning chickens into fountains/I’m a barefoot child/Watching in the rain/That stepped into this song/Taken a bow and stepped right out again” – śpiewa Cave w pierwszej części przepięknego, prawie pięciominutowego „Carnage”.

A dalej? Dalej efektowne wibracje bynajmniej nie milkną. „White Elephant” oprócz ciekawego gospelowego finału zwraca uwagę ostrym politycznie tekstem, komentującym aktualną sytuację społeczno-polityczną w Stanach Zjednoczonych, m.in. protesty Black Lives Matter. Struktura tego najdłuższego na albumie utworu nie jest przypadkowa. Cave z Ellisem na początek serwują nam nerwową muzykę z monodeklamacją zamiast śpiewu, w której na pierwszy plan wysuwa się ważne przesłanie liryczne, by od połowy zamienić piosenkę w gospelową feerię barw i nadziei na lepszą przyszłość. Ukryty pod numerem 6 „Lavender Fields” pachnie obłędnie nie czym innym, jak właśnie lawendą. Spacerowe tempo, trochę senny śpiew Cave’a, oldschoolowa aranżacja stylizowana na francuskie klimaty wyróżnia ten utwór spośród całej twórczości Australijczyka.

Słuchając płyty „Carnage” w ostatnim tygodniu na okrągło, nie mogę oprzeć się wrażeniu, które prześladuje mnie zresztą od prawie roku: Trudne czasy sprzyjają pięknym płytom. Najnowsze wydawnictwo Nicka Cave’a i Warrena Ellisa daje słuchaczom jeszcze jedną radę. Nigdy nie trać nadziei. Nawet wtedy, kiedy wydaje ci się, że gorzej już być nie może, a ty jesteś u kresu sił.

Janusz Bittmar


Może Cię zainteresować.