sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Szwedzki znak jakości | 17.05.2020

Deszcz majowy, Pop Art gotowy. Najnowsza odsłona rubryki powstawała z towarzyszeniem deszczu dzwoniącego o szyby, ale Wam życzę w obecnych trudnych czasach słońca w duszy.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 60 s
Gizem Erdogan w roli Pervin daje mistrzowski popis aktorski. Fot. mat. prasowe

RECENZJE

KALIFAT

Szwedzka produkcja filmowa zawsze w dużej mierze opierała się na innowacyjności. Ingmar Bergman jako typowy przedstawiciel skandynawskiej szkoły filmowej przywołuje jednak po latach taki sam stereotyp myślowy, jak określenie „czeski film” funkcjonujące w Polsce jako synonim czegoś mało zrozumiałego. Współczesna szwedzka produkcja ma do zaoferowania bardzo wiele, a jednym z wiodących gatunków są wartościowe seriale.

Ośmioodcinkowy „Kalifat” udostępniony przez platformę streamingową Netflix jest typowym przedstawicielem nowej fali telewizyjnych produkcji, celujących w myślącego, zaangażowanego odbiorcę.

Twórcy serialu „Kalifat” pochylili się nad ogólnospołecznym problemem współczesnej Szwecji, czyli naiwnością młodej generacji. Nieprzypadkowo wielu członków Państwa Islamskiego rekrutowało i w dalszym ciągu rekrutuje się właśnie ze Szwecji, w której poprawność polityczna nabrała cech doktryny. W serialu śledzimy losy trzech kobiet uwikłanych w historię, która mogła wydarzyć się naprawdę. Planowany zamach ISIS (Państwa Islamskiego) na Szwecję próbuje udaremnić policjantka o imieniu Fatima, która nawiązuje współpracę z Pervin, młodą kobietą przebywającą w Syrii, w samym centrum Państwa Islamskiego. Trzecią ważną kobiecą postacią w serialu jest Sulle, nastolatka werbowana przez ISIS bezpośrednio w Szwecji. „Kalifat” w narracyjnym opisie walki z islamskim terroryzmem opiera się na trochę innej koncepcji, niż większość podobnych produkcji powstających w Stanach Zjednoczonych (typowym przedstawicielem jest tu „Homeland”) czy w coraz bardziej liczącym się na arenie filmowej Izraelu („Fauda”). Szwedzcy twórcy w większym stopniu wykorzystują elementy psychologicznej gry z widzem, nie podają wszystkich swoich racji bezpośrednio na tacy, tak jak chociażby producenci skądinąd rewelacyjnej, wspomnianej już serii „Fauda”, gdzie izraelski punkt widzenia walki z palestyńskim Hamasem ma podłoże pragmatyczne.

Szwecja, która zawsze była krajem bardzo otwartym na imigrantów z całego świata, w ostatnich latach boryka się z falą islamizacji na taką skalę, że Niemcy czy Francja to „ubodzy krewni”. W serialu „Kalifat” ofiarami wypłukiwania mózgów staje się młode pokolenie – dziewczyny grające na co dzień w koszykówkę, uczęszczające do prestiżowej szkoły. Obalony został więc jeden z powszechnych mitów, że dając dziecku konkretne, bezpieczne zaplecze, dobre wykształcenie, unikniemy problemów. W odbiorze serialu przeszkadzał mi niemniej jeden natrętny aspekt, który został najwidoczniej zlekceważony przez reżysera Gorana Kapetanovica. Od początku i niestety aż do samego końca nie pasowała mi w serialu postać policjantki Fatimy, Szwedki bośniackiego pochodzenia. W postać lekko niezrównoważonej psychicznie policjantki wcieliła się Aliette Opheim, skądinąd świetna aktorka, w której CV widnieją m.in. studia na wydziale baletu w Fryshuset w Sztokholmie czy lekcje tańca nowoczesnego. Niemniej zapisane w scenariuszu grubym flamastrem ADHD bohaterki narobiło więcej szkody niż pożytku i moim zdaniem było zabiegiem zbędnym. Obserwując trochę partyzanckie śledztwo Fatimy, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oglądam kolejną wersję Carrie Mathison (patrz „Homeland”), z tą różnicą, że amerykańska aktorka Claire Danes odegrała chorą na cyklofrenię znacznie efektowniej. Żywiołowo natomiast, bez niepotrzebnego balastu psychologicznego, zawładnęła serialem Gizem Erdogan, urodzona w Goeteborgu szwedzka aktorka pochodzenia tureckiego. W roli Pervin, młodej matki pragnącej wrócić z dzieckiem z piekła ISIS do Szwecji, Gizem Erdogan dała prawdziwy popis aktorski. Jestem pewien, że kolejne, atrakcyjne oferty posypią się jak z rękawa.

„Kalifat” ma wszelkie dane po temu, aby w drugim sezonie (a wszystko na to wskazuje, że będzie taki) zaliczyć „wejście smoka numer dwa”, już w pełnym blasku.

DAVID POMAHAČ – Do tmy je daleko

Niektórzy muzycy wystrzelają się z pomysłów już na okładce albumu. David Pomahač, który porzucił alternatywny duet Kieslowski na rzecz kariery solowej, właśnie tak zrobił. Jego debiut autorski „Do tmy je daleko” przykuwa uwagę świetnym opracowaniem graficznym, muzycznie album płynie jednak na fali kryzysu średniego wieku, ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami.

Pomahač bardzo chciałby być Lou Reedem, ale przeszkadza mu w tym zbyt wysoki poziom depresji, w której napisał wszystkie piosenki. W wywiadach artysta dumnie podkreśla, że lęki, problemy zdrowotne i depresja były katalizatorem emocji zawartych na płycie, ale widocznie kumulacja napięcia miała zgoła odwrotny efekt.

Jest nudno, poza tytułowym „Do tmy je daleko”, płycie brakuje nośnych, wpadających w ucho melodii. Wymuskane aranżacje są zasługą Tomáša Havlena, który czuje się jak ryba w wodzie właśnie w takich klimatach. Do tanga trzeba jednak dwojga, a Pomahač pomimo dużej chęci jest po prostu przeciętnym kompozytorem. Znakiem dobrej piosenki jest łatwość jej interpretacji w różnych warunkach. Idealnie zaś, jeśli można ją w bezpretensjonalny sposób zagrać przy ognisku na gitarze, przy okazji wprowadzając w trans harcerzy albo ukochaną osobę. Niestety piosenki z albumu „Do tmy je daleko” kompletnie się do tego nie nadają. Wydziobane w pośpiechu refreny utrzymane w jednej i tej samej tonacji, nieciekawa barwa wokalu, pseudointelektualne teksty. Nie, dziękuję. Wolę konferencje prasowe z udziałem głównego epidemiologa RC, płk. Romana Prymuli. W jego interpretacji depresja jest przynajmniej autentyczna.

Cała zawartość najnowszego Pop Artu w ostatnim, papierowym wydaniu "Głosu". 



Może Cię zainteresować.