czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Zapach deszczu po burzy | 30.05.2021

„Muzyka jest schronieniem przed bylejakością i nudą. Jest miejscem, gdzie możesz się zatracić w myślach, wspomnieniach i subtelnościach– twierdzi bohaterka najnowszej odsłony Pop Artu, australijska diva Lisa Gerrard. Święte słowa.

Ten tekst przeczytasz za 4 min. 45 s
Okładka płyty "Burn". Fot. mat. prasowe

RECENZJE

LISA GERRARD/JULES MAXWELL - Burn

Fani Dead Can Dance zacierają ręce z radości, ale najnowszy projekt Lisy Gerrard, piękniejszego głosu brytyjsko-australijskiej legendy world music, wcale nie celuje wyłącznie w ich serca. Album „Burn” stworzony wspólnie z koncertowym klawiszowcem Dead Can Dance Julesem Maxwellem spokojnie mógłby znaleźć się w odtwarzaczu miłośników nowoczesnej muzyki elektronicznej. Lisa Gerrard jeszcze nigdy nie była tak bezpośrednia w swoim przekazie i zarazem tak przebojowa w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Dysponująca przepięknym altem Lisa Gerrard na ostatnim studyjnym albumie Dead Can Dance („Dionysus”, 2018) znalazła się nieco w cieniu Brendana Perry’ego, który odpowiadał w zasadzie w całości za muzyczny materiał i zdominował też swoim barytonem większość linii wokalnych. Co tu ukrywać, nawiązująca do greckiej mitologii płyta „Dionysus” nie należy do najlepszych fragmentów w karierze duetu, tym bardziej z niecierpliwością wypatrywałem „prawie” solowego projektu Lisy Gerrard. Prawie, bo australijska diva bez pochodzącego z Belfastu klawiszowca Julesa Maxwella mogłaby co najwyżej nagrać płytę w stylu a capella, co zresztą wcale nie byłoby złym pomysłem, ambicje były jednak znacznie większe. Dla tych, którzy poczuli się zmęczeni mrocznym i trudnym w odbiorze wspomnianym wyżej albumem „Dionysus”, będzie „Burn” miłym zaskoczeniem.

Apetyt na całe wydawnictwo ostrzyłem sobie od 13 marca, kiedy to światło dzienne ujrzał wybrany na singla utwór „Noyalain (Burn)”, do którego powstał znakomity muzyczny obraz (określenie „teledysk” w tym przypadku jest bowiem niedokładne) autorstwa polskiego reżysera Jakuba Chełkowskiego. Jak zdradziła niezbyt rozmowna jak zawsze Lisa Gerrard w jednym z nielicznych wywiadów, linia melodyczna „Noyalain (Burn)” powstała spontanicznie i pierwotnie miała służyć za inwokację całego albumu. W końcu ten hipnotyzujący kawałek znalazł się jako drugi w kolejności, po trzyoktawowym wprowadzeniu „Heleali (The Sea Will Rise)”, w którym Lisa Gerrard jak zawsze czaruje swoim głosem.

Zapytacie może, co to za dziwny język, w którym śpiewa artystka? Słuszne pytanie, na które nie znajdziemy dokładnej, encyklopedycznej odpowiedzi, albowiem takiego języka nie ma wśród narodów świata. Lisa Gerrard ponownie sięgnęła bowiem po swój zmyślony, rozwijany od dzieciństwa język, który stanowi znak firmowy twórczości Dead Can Dance, a także jej albumów solowych. Ten niezwykły kod językowy otwiera zarazem komnaty wyobraźni, pozwala płynąć muzyce zupełnie innym, nieprzebadanym korytem. Lisa Gerrard śpiewająca po angielsku? Nie, to byłby szok większy od udziału wokalistki w Konkursie Piosenki Eurowizji.

Słuchanie w skupieniu całej płyty „Burn” zamienia się w spacer po ogrodzie pełnym najwspanialszych zapachów świata. Czy takie perfumy tylko Bóg może stworzyć? Zanurzając się w eklektyczne harmonie wybijane rytmicznie przez syntezatory, odkrywając namiętność w głosie Lisy Gerrard znajdujemy tylko jedną odpowiedź na takie pytanie. Dla Lisy Gerrard i Julesa Maxwella muzyka różnych kultur świata jest tylko odskocznią do tworzenia własnych, uduchowionych muzycznych pejzaży. W wychwalanym przeze mnie temacie „Noyalain (Burn)” unosi się zapach deszczu po burzy gdzieś na Bałkanach (może Bułgaria?), w ukrytym pod numerem szóstym utworze „Keson (Until My Strength Returns)” słychać odgłosy spierzchniętej Sahary, a najbardziej taneczny fragment z całej płyty, czwarty w kolejności „Aldavyeem (A Time To Dance)”, przenosi nas na parkiet do któregoś z klubów w Belfaście. W tej prawie dyskotekowej formule Jules Maxwell najbardziej puścił swoje wodze fantazji, dając zaistnieć nieco innym demonom.

Wyczuwalny niepokój spotęgowany rozbitą rytmiką w tym utworze przypomniał mi o trudnej rzeczywistości ostatnich kilkunastu miesięcy, bo takie również maluje ta płyta obrazy. Muzyka zresztą nagrywana była poniekąd „na raty”, zdalnie w studiach w Australii, Francji i Wielkiej Brytanii, a Lisa Gerrard, Jules Maxwell i producent James Chapman spoglądali na siebie wyłącznie z ekranów laptopów. „Burn” wpisuje się więc w mój prywatny poczet pięknych albumów pandemicznych, które zagościły w bieżącym i zeszłym roku na łamach tej rubryki. Marzy mi się jednak nowe rozdanie kart – z nadzieją na normalny świat i z dżokerem w postaci prawdziwego koncertu (nie tylko) Lisy Gerrard.

Janusz Bittmar

Pełna wersja rubryki Pop Art w ostatnim, papierowym wydaniu "Głosu".

 



Może Cię zainteresować.