Pop Art: Clarinet Factory, czyli muzyczna Wieża Babel | 17.07.2024
„Jeśli
musisz zapytać, czym jest jazz, nigdy się tego nie dowiesz” – mawiał Louis
Armstrong, słynny amerykański trębacz i wokalista jazzowy. A więc nie
pytajcie, czym jest jazz w twórczości bohaterów dzisiejszego odcinka Pop Artu.
Po prostu zanurzcie się w albumie „Towers” praskiego kwartetu Clarinet Factory. Idealnie jak najgłębiej.
Clarinet Factory, czyli magia dźwięków i chwili. Fot. mat. prasowe
Klarnet to instrument dęty z
grupy aerofonów stroikowych z pojedynczym stroikiem. Do tej
samej rodziny należą także saksofony – to tak dla wytłumaczenia i
przybliżenia z czym, a zwłaszcza z KIM będziemy mieli do czynienia na płycie
„Towers” formacji jazzowej Clarinet Factory. Aczkolwiek w przypadku tego kwartetu z
Pragi zaszufladkowanie muzyki wyłącznie do sfery jazzu jest tak samo niepewne,
jak forma piłkarskiej reprezentacji Polski.
Panowie od trzydziestu lat z powodzeniem splatają z delikatnych
pajęczyn muzyczne sfery niebieskie, współpracując na swoich albumach z
najlepszymi rodzimymi muzykami – na najnowszym albumie „Towers” gościnnie
wystąpiła pochodząca z Wędryni Beata Hlavenkowa, a także Milan Cimfe –
producent i muzyk związany w przeszłości m.in. z grupą Krucipüsk, Ivanem Králem
czy grupą Pražský Výběr. Na fundamentach jazzu, ambientu, ale też bardzo ważnej
w twórczości kwartetu muzyki świata wyrosła zbudowana z czterech klarnetów
piękna i hipnotyzująca od pierwszych dźwięków Wieża Babel.
Płytę otwiera tytułowy temat „Towers”. Tempo tej
przesiąkniętej dziwnym lękiem kompozycji od początku nadają klarnety
poskramiane przez Jindřicha Pavliša, Lud’ka Bourę, Vojtěcha Nýdla i
Petra Valáška. W tym kwartecie nie ma głównodowodzącego, maszynistami są
wszyscy, całości pilnuje zaś producent Milan Cimfe, którego nowoczesne
podejście do masteringu i nietuzinkowe pomysły pozwalają wszystkim utworom na
podwójne, a nawet potrójne życie, trochę jak w filmach Krzysztofa
Kieślowskiego.
Po dekadenckim instrumentalnym początku, kolejne dwie
kompozycje – „Obloha šedá” i „Paleochora” – połączył Vojtěch Nýdl wcielający
się w wokalistę. „Obloha šedá” utrzymana w klimatach funku i twórczości J.A.R.
całkowicie odbiega od reszty albumu, stając się fajną odskocznią od bardziej
przemyślanych, wielowarstwowych kompozycji. Na ludowych motywach oparty trzeci
utwór – „Paleochora” jest jak dla mnie najważniejszym przystankiem na płycie.
Archaiczną strukturą muzyczną przypomina dokonania Dead Can Dance, refren
ciągnięty pięknie przez Nýdla dosłownie zaś obezwładnia.
Impresjonistyczne muzyczne obrazy – tak odbieram najnowszą
muzykę Clarinet Factory na albumie, który do połowy jest najbardziej zabawny, a
w drugiej części najbardziej spirytualny. Most pomiędzy tymi dwoma światami
stanowi temat „Encore une fois”, jak żywcem wyjęty z któregoś z francuskich
filmów lat 60. A co po drugiej stronie lustra? „Eliška”, w rękach pianistki i
kompozytorki Beaty Hlavenkowej kolejny niesamowity temat na tym albumie. Utwór
zaznaczony skandynawskim minimalizmem otwiera drzwi do bardziej kameralnej
części „Towers”. W tym ogrodzie owoce smakują subtelniej, trzeba się też
bardziej skupić, żeby czegoś nie przegapić. Efektownym zabiegiem jest
wykorzystanie w medytacyjnym temacie „Global Space Village” elektronicznych
„przeszkadzajek”, które dodają tej kompozycji dodatkowej, trip-hopowej energii.
Nasycona egzystencjalnymi troskami druga połowa albumu jest
już wyłącznie instrumentalna. Monotonne, pulsujące w jednym rytmie odgłosy
zbliżającej się ulewy w przedostatnim utworze, „Déšť přichází”, słuchane w
pełnym skupieniu potrafią wyciszyć nawet największego choleryka. Czyżby ten
album posiadał lecznicze właściwości? W muzyce wszystko jest możliwe.