Pop Art: Recenzja albumu »i/o« Petera Gabriela | 05.01.2024
W
pierwszym styczniowym i pierwszym tegorocznym Pop Arcie za głównego bohatera
wybrałem Petera Gabriela i jego nową płytę „i/o”
nagraną po długich 21 latach.
Peter Gabriel podczas ubiegłorocznej trasy koncertowej. Fot. Facebook artysty
Rok 2023 można bez dwóch zdań nazwać rokiem dwóch wielkich
powrotów. Najpierw, po osiemnastu latach przerwy, w październiku ujrzał światło
dzienne nowy studyjny album legendy rocka, brytyjskiej formacji The Rolling
Stones, a w grudniu z nowym autorskim materiałem zameldował się po… 21 latach
Peter Gabriel. Na płycie „i/o” współtwórca i współzałożyciel grupy Genesis znów
w niepowtarzalny sposób tańczy ze swoimi muzami, a przy okazji stawia trudne
pytania natury egzystencjalnej. W kwestii produkcji i masteringu 72-letni muzyk
nie pozostawił nic przypadkowi, zawstydzając niektórych dużo młodszych od
siebie kolegów z branży. Gabriel otoczył się w studio sprawdzonymi fachowcami,
nie zabrakło m.in. słynnego multiinstrumentalisty Briana Eno oraz cenionych
muzyków sesyjnych – gitarzysty Davida Rhodesa, basisty Tony’ego Levina czy
perkusisty Manu Katché. Po prostu bita muzyczna śmietanka.
Gabriel, który lubi prowokować i nie boi się
niekonwencjonalnych zagrywek, przygotował dla słuchaczy w zasadzie dwie płyty,
podzielone według charakteru masteringu na „Jasną stronę” (Bright-Side) i
„Ciemną stronę” (Dark-Side). Album zaczyna się od „Jasnej strony” i jeśli mogę wam
zasugerować konkretną opcję, poprzestańcie na odsłuchu pierwszego z dwóch
mikstów. Brzmi, jak dla mnie, znacznie lepiej, a aranżacje mają większą głębię.
Ale to tylko moja subiektywna sugestia. Za „Jasną stronę” albumu odpowiadał Mark
Stent, za „ciemną” Tchad Blake. Moim zdaniem wykorzystanie na płycie dwóch
różnych mikstów tych samych utworów jest ciekawym, aczkolwiek raczej zbędnym
chwytem. Gabriel w swojej twórczości zawsze jednak lubił unikać stereotypu, na
„i/o” nie mogło więc być sztandarowo.
Co najważniejsze, Gabriel na nowej płycie nie popełnił
artystycznego samobójstwa. Każdy z dwunastu utworów to wyjątkowy spacer po
rockowej partyturze, spotęgowany nieprzewidywalnością za każdym następnym
zakrętem. Otwierający krążek temat „Panopticum” w swojej muzycznej teksturze
przypomina najlepsze czasy Genesis z lat 70. XX wieku, oczywiście te z
Gabrielem… Na podobnych falach płynie tytułowa kompozycja, w warstwie tekstowej
najbardziej odważna, stawiająca najtrudniejsze pytania. Sporo jest na płycie
art rocka, ale dużo też nowoczesnych, wycyzelowanych brzmień podkreślających
aktualność „i/o”. W ukrytym pod numerem piątym temacie „Four Kinds of Horses”
muzycy dają największy upust swoim fantazjom – finał tej sześciominutowej
kompozycji zmajstrowanej przez Briana Eno wpędza słuchacza w prawdziwy kalejdoskop
nastrojów.
Bardzo przekonująco brzmi Gabriel również w spokojnych,
nastrojowych balladach. „And Still”, z dedykacją dla zmarłej mamy artysty,
wciąga jak oglądanie starych albumów rodzinnych. „Kilka lat temu napisałem
piosenkę dla mojego ojca. Kiedy zmarła moja mama, chciałem napisać też coś dla
niej, jednak zajęło mi chwilę, abym nabrał dystansu i czuł się na tyle
komfortowo, by coś stworzyć. Próbowałem skomponować w stylu, który był bliski
moim rodzicom, dlatego prawdopodobnie w pewnym stopniu inspirowałem się muzyką
lat 40. Zależało mi na pięknej melodii dla mamy. Uwielbiała muzykę klasyczną,
stąd ta piękna wiolonczela w piosence. Chwilę zajęło uzyskanie właściwego
efektu, całość nie mogła być zbyt emocjonalna lub za mało wyrazista, ale myślę,
że ostatecznie udało się nam osiągnąć pożądany efekt” – napisał Gabriel w
notatce poprzedzającej wydanie albumu, to zarazem jeden z najbardziej intymnych
utworów w jego karierze. Miłosną balladą jest również piosenka „Love Can Heal”,
z subtelnymi smyczkami w tle, przypominająca, zwłaszcza w refrenie, najpiękniejsze
„smutasy” Leonarda Cohena.
72-letni Gabriel już nic nie musi nikomu udowadniać. A
jednak po raz kolejny udowodnił, że w branży muzycznej wciąż należy do
największych wizjonerów rocka.