czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Spotkanie ze starymi znajomymi | 06.04.2023

Urodzaj nowych wydawnictw muzycznych jest nieodzownym zwiastunem wiosny, która przerwała wreszcie zimowy wysyp płyt w rodzaju „The Best Of” i „The Greatest Hits”. W dzisiejszym wydaniu polecam starych znajomych, Depeche Mode.

Ten tekst przeczytasz za 6 min.
Z grupy Depeche Mode pozostał duet Martin Gore (z lewej), Dave Gahan. Moc jednak też pozostała. Fot. mat. prasowe
RECENZJE
DEPECHE MODE – Memento Mori
11 marca 1988 roku dali w Pradze jeden z koncertów, który przeszedł do historii. Brytyjska grupa Depeche Mode była pierwszym zachodnioeuropejskim wykonawcą z prawdziwego zdarzenia, którego ówczesny Pragokoncert zaprosił do socjalistycznej Czechosłowacji. Komunistyczni szefowie w ogóle nie zdawali sobie jednak sprawy z powagi sytuacji, w praskiej Hali Sportowej zagrała bowiem formacja o bardzo odważnych postawach społecznych, dalekich od obowiązującej w kraju doktryny. Po raz drugi  ówczesny establishment zlekceważył sytuację w listopadzie 1989 roku… Ale to już inna, piękna historia z „Strangelove” w tle, bo właśnie tego utworu słuchaliśmy w gimnazjum w Orłowej-Łazach na przerwach, oglądając w telewizorze rodzącą się w aksamitnych kulisach demokrację w naszym kraju. Te wspomnienia wracają za każdym razem, kiedy pojawia się nowy album zespołu, bez którego historia muzyki pop-rockowej byłaby niekompletna.
„Memento Mori” jest piętnastym albumem w dyskografii chłopaków z Basildon, miasta położonego 50 km od Londynu. Nie w Manchesterze, nie w Liverpoolu, ale właśnie w Basildon uchodzącym podobno za barometr opinii publicznej w Anglii zrodziła się nowa muzyczna religia. Społeczne tematy ubrane w muzykę z pogranicza new romantic i rocka idealnie trafiły w odbiorców spragnionych czegoś więcej, niż tylko pretensjonalnych piosenek o miłości.
Do nowej płyty Depeche Mode podchodziłem jak do spotkania ze starymi znajomymi, w których towarzystwie zawsze czuję się dobrze. Tym bardziej że na przestrzeni 42 lat każdy album tej grupy uchodził za duże wydarzenie i w tej materii nic się nie zmieniło. Prężny marketing, sprawna produkcja (za całokształt nowego wydawnictwa odpowiedzialni są James Ford i Marta Salogni), bezdenna skarbnica pomysłów kompozytorskich, to wszystko sprawia, że również albumu „Memento Mori” słucha się z największą przyjemnością. To pierwsza pozycja w karierze grupy nagrana już bez zmarłego w zeszłym roku klawiszowca i basisty Andrew Fletchera. Ślad współzałożyciela zespołu, bardzo ważnej postaci na płytach, niemniej pozostał. Niewiele jednak brakowało, by album ten w ogóle nie powstał. Wokalista Dave Gahan po śmierci przyjaciela zastanawiał się, czy ma sens dalej pchać ten wózek. Przekonał go dopiero towarzysz broni z zespołu, Martin Gore. „Pogadałem z Martinem. Zadzwoniłem, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, a on zapytał: Idziemy dalej, prawda? Powiedziałem, że tak” – wspominał w wywiadzie dla „The Guardian” Gahan.
Wszelkie wątpliwości co do słuszności tej decyzji rozwiewa otwierający krążek temat „My Cosmos Is Mine”. Z mistycznej głębi syntezatorów wynurza się refren śpiewany niczym mantra przez Gahana. „Nie baw się moim światem/Nie mieszaj mi w głowie/Nie podważaj mej czasoprzestrzeni/Mój kosmos jest mój” – śpiewa Gahan w manifeście, w którym każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie. „Wagging Tongue” to już typowy Depeche Mode, dynamicznie zaaranżowany, ale nie wciągający na tyle, jak trzeci w zestawieniu „Ghosts Again”. Do tej piosenki nakręcono też klimatyczny teledysk, utrzymany w ciemnej kolorystyce, tak jak przystało na zespół, który podczas tworzenia nieśmiertelnych hitów przy okazji zdefiniował też nową modę w ubiorze, wyłącznie „na czarno”. Świetnie wypada w tej piosence instrumentalny motyw zagrany przez Martina Gore, przenikający do żył z mocą kofeiny po wypiciu trzeciej z rzędu kawy. Rewelacja. 
Mocną stroną twórczości Depeche Mode były zawsze piosenki o miłości. Nie inaczej jest na tym albumie. „Don’t Say You Love Me” dotyczy miłości skomplikowanej, czyli w tłumaczeniu na język brutalnej rzeczywistości – najbardziej pospolitej. Poza Gahanem chyba tylko Nick Cave potrafi tak przejmująco i bezpretensjonalnie śpiewać o chorobach sercowych. Industrialnie zabarwiony „My Favourite Stranger” to z kolei najbardziej rockowy kawałek na płycie, w którym gitary wybijają się na pierwszy plan, nawet przed ulubione syntezatory. „Ktoś zupełnie nieznajomy/Skrada się na palcach/Kradnie mój cień/i chodzi tam, gdzie ja chodzę” – rozpoczyna Gahan po krótkim klawiszowym wprowadzeniu. Gore, który na płytach też lubi sobie od czasu do czasu zanucić w całej piosence, swoim falsetem zdefiniował nieco psychodeliczny utwór „Soul With Me”, który spokojnie mógłby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej do serialu „Twin Peaks”. Jeśli David Lynch postanowi nakręcić kontynuację, to fani obowiązkowo powinni zgłosić mu tę piosenkę co najmniej do poczekalni. Nośna główna linia melodyczna, przeszywana w refrenie krótką salwą sampli mających stwarzać pozory sekcji dętej, nie została skomponowana wyłącznie na efekt. Wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem pojawiają się nowe, piękne elementy w tej układance. Spokojnie robi się też w ukrytej pod numerem ósmym piosence „Before We Drown”, wyróżniającej się na tle pozostałych symfonicznym finałem. W gitarowo-syntezatorowej symbiozie „Never Let Me Go” Gahan i Gore czują się za to bardzo bezpiecznie i komfortowo. Finał albumu zmusza natomiast słuchacza do aktywniejszej postawy. „Speak To Me” to jednak coś więcej, niż tylko utwór o przemijaniu. To miłosna kakofonia pulsująca do trip-hopowego taktu, trudna do okiełznania bez dobrych słuchawek.  
Śmierć, nieprzypadkowo obecna w nazwie albumu, w okresie Wielkanocy daje dodatkowy pretekst do głębszych rozważań nad doczesnością. Potrzeba było dużej porcji niezłomności, by po pożegnaniu przyjaciela nie zerwać ze wszystkim. Z tej odwagi zrodziła się jednak znakomita płyta, jedna z najlepszych w dyskografii grupy. Teraz już właściwie duetu.


Może Cię zainteresować.