Pop Art: Spotkanie ze starymi znajomymi | 06.04.2023
Urodzaj nowych wydawnictw muzycznych jest
nieodzownym zwiastunem wiosny, która przerwała wreszcie zimowy wysyp płyt w rodzaju „The Best
Of” i „The Greatest Hits”. W dzisiejszym wydaniu polecam starych znajomych,
Depeche Mode.
Z grupy Depeche Mode pozostał duet Martin Gore (z lewej), Dave Gahan. Moc jednak też pozostała. Fot. mat. prasowe
RECENZJE
DEPECHE MODE – Memento Mori
11 marca 1988 roku dali w Pradze jeden z koncertów,
który przeszedł do historii. Brytyjska grupa Depeche Mode była pierwszym
zachodnioeuropejskim wykonawcą z prawdziwego zdarzenia, którego ówczesny
Pragokoncert zaprosił do socjalistycznej Czechosłowacji. Komunistyczni szefowie
w ogóle nie zdawali sobie jednak sprawy z powagi sytuacji, w praskiej Hali
Sportowej zagrała bowiem formacja o bardzo odważnych postawach społecznych,
dalekich od obowiązującej w kraju doktryny. Po raz drugi ówczesny establishment zlekceważył sytuację w
listopadzie 1989 roku… Ale to już inna, piękna historia z „Strangelove” w tle,
bo właśnie tego utworu słuchaliśmy w gimnazjum w Orłowej-Łazach na przerwach, oglądając w telewizorze rodzącą się w aksamitnych kulisach demokrację
w naszym kraju. Te wspomnienia wracają za każdym razem, kiedy pojawia się nowy
album zespołu, bez którego historia muzyki pop-rockowej byłaby niekompletna.
„Memento Mori” jest piętnastym albumem w
dyskografii chłopaków z Basildon, miasta położonego 50 km od Londynu. Nie w
Manchesterze, nie w Liverpoolu, ale właśnie w Basildon uchodzącym podobno za
barometr opinii publicznej w Anglii zrodziła się nowa muzyczna religia.
Społeczne tematy ubrane w muzykę z pogranicza new romantic i rocka idealnie
trafiły w odbiorców spragnionych czegoś więcej, niż tylko pretensjonalnych
piosenek o miłości.
Do nowej płyty Depeche Mode podchodziłem jak
do spotkania ze starymi znajomymi, w których towarzystwie zawsze czuję się dobrze. Tym
bardziej że na przestrzeni 42 lat każdy album tej grupy uchodził za duże wydarzenie
i w tej materii nic się nie zmieniło. Prężny marketing, sprawna produkcja (za
całokształt nowego wydawnictwa odpowiedzialni są James Ford i Marta Salogni), bezdenna skarbnica pomysłów
kompozytorskich, to wszystko sprawia, że również albumu „Memento Mori” słucha
się z największą przyjemnością. To pierwsza pozycja w karierze grupy nagrana
już bez zmarłego w zeszłym roku klawiszowca i basisty Andrew Fletchera. Ślad współzałożyciela
zespołu, bardzo ważnej postaci na płytach, niemniej pozostał. Niewiele jednak
brakowało, by album ten w ogóle nie powstał. Wokalista Dave Gahan po śmierci
przyjaciela zastanawiał się, czy ma sens dalej pchać ten wózek. Przekonał go
dopiero towarzysz broni z zespołu, Martin Gore. „Pogadałem z Martinem.
Zadzwoniłem, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, a on zapytał: Idziemy dalej,
prawda? Powiedziałem, że tak” – wspominał w wywiadzie dla „The Guardian” Gahan.
Wszelkie wątpliwości co do słuszności tej
decyzji rozwiewa otwierający krążek temat „My Cosmos Is Mine”. Z mistycznej
głębi syntezatorów wynurza się refren śpiewany niczym mantra przez Gahana. „Nie
baw się moim światem/Nie mieszaj mi w głowie/Nie podważaj mej
czasoprzestrzeni/Mój kosmos jest mój” – śpiewa Gahan w manifeście, w którym
każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie. „Wagging Tongue” to już typowy
Depeche Mode, dynamicznie zaaranżowany, ale nie wciągający na tyle, jak trzeci
w zestawieniu „Ghosts Again”. Do tej piosenki nakręcono też klimatyczny
teledysk, utrzymany w ciemnej kolorystyce, tak jak przystało na zespół, który
podczas tworzenia nieśmiertelnych hitów przy okazji zdefiniował też nową modę w
ubiorze, wyłącznie „na czarno”. Świetnie wypada w tej piosence instrumentalny
motyw zagrany przez Martina Gore, przenikający do żył z mocą kofeiny po wypiciu trzeciej z rzędu kawy.
Rewelacja.
Mocną stroną twórczości Depeche Mode były
zawsze piosenki o miłości. Nie inaczej jest na tym albumie. „Don’t Say You Love
Me” dotyczy miłości skomplikowanej, czyli w tłumaczeniu na język brutalnej
rzeczywistości – najbardziej pospolitej. Poza Gahanem chyba tylko Nick Cave
potrafi tak przejmująco i
bezpretensjonalnie śpiewać o chorobach sercowych.
Industrialnie zabarwiony „My Favourite Stranger” to z kolei najbardziej rockowy
kawałek na płycie, w którym gitary wybijają się na pierwszy plan, nawet przed
ulubione syntezatory. „Ktoś zupełnie nieznajomy/Skrada się na palcach/Kradnie
mój cień/i chodzi tam, gdzie ja chodzę” – rozpoczyna Gahan po krótkim
klawiszowym wprowadzeniu. Gore, który na płytach też lubi sobie od czasu do
czasu zanucić w całej piosence, swoim falsetem zdefiniował nieco psychodeliczny
utwór „Soul With Me”, który spokojnie mógłby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej
do serialu „Twin Peaks”. Jeśli David Lynch postanowi nakręcić kontynuację, to
fani obowiązkowo powinni zgłosić mu tę piosenkę co najmniej do poczekalni.
Nośna główna linia melodyczna, przeszywana w refrenie krótką salwą sampli
mających stwarzać pozory sekcji dętej, nie została skomponowana wyłącznie na
efekt. Wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem pojawiają się nowe, piękne
elementy w tej układance. Spokojnie robi się też w ukrytej pod numerem
ósmym piosence „Before We Drown”, wyróżniającej się na tle pozostałych
symfonicznym finałem. W gitarowo-syntezatorowej symbiozie „Never Let Me Go”
Gahan i Gore czują się za to bardzo bezpiecznie i komfortowo. Finał albumu
zmusza natomiast słuchacza do aktywniejszej postawy. „Speak To Me” to jednak coś więcej, niż tylko
utwór o przemijaniu. To miłosna kakofonia pulsująca do trip-hopowego taktu,
trudna do okiełznania bez dobrych słuchawek.
Śmierć, nieprzypadkowo obecna w nazwie albumu,
w okresie Wielkanocy daje dodatkowy pretekst do głębszych rozważań nad
doczesnością. Potrzeba było dużej porcji niezłomności, by po pożegnaniu
przyjaciela nie zerwać ze wszystkim. Z tej odwagi zrodziła się jednak znakomita
płyta, jedna z najlepszych w dyskografii grupy. Teraz już właściwie duetu.