Pop Art: The Cure o lękach współczesnego świata | 15.11.2024
W
nowym wydaniu Pop Artu recenzja albumu, na który niektórzy tak długo czekali,
aż zwątpili. A jednak, brytyjska grupa The Cure zameldowała się po szesnastu
latach z nową płytą studyjną.
The Cure wrócili po 16 latach z nowym albumem. Fot. mat. prasowe
Rok 2024 jak widać i słychać stoi pod znakiem inwazji
klasyków rocka, którzy z zakamarków muzycznego niebytu albo bytu poniekąd
ograniczonego wrócili w pełni sił. The Rolling Stones znów koncertują, Oasis po
reaktywacji do występów się szykują, a to tylko niektóre znaki na niebie
mówiące, że starość to jednak też radość. Po szesnastu latach nieobecności w
studio nagrań z nową płytą studyjną zameldowała się w listopadzie inna
brytyjska legenda – The Cure. „Songs Of A Lost World” brzmi dokładnie tak, jak
chcieliby fani formacji skupionej wokół charyzmatycznego wokalisty Roberta
Smitha.
Szesnaście lat czekania na następcę „4:13 Dream” (2008)
muzycy umilali fanom serią koncertów, w przestrzeni artystycznej byli więc
wciąż obecni, tyle że odgrzewając na festiwalach i w salach koncertowych wciąż
te same, stare przeboje. Tak było m.in. w 2019 roku podczas występu na Colours
of Ostrava, kiedy to miałem okazję zobaczyć grupę w wyśmienitej formie, ale do
pełni szczęścia czegoś mi brakowało. Tak, właśnie nowych kompozycji, o których
już wtedy Smith z namiętnością opowiadał ze sceny. „Songs of A Lost World” jest
kolejnym, już czternastym albumem studyjnym zespołu. Kolejnym rozdziałem w
mrocznej, egzystencjalnej układance zbudowanej z myśli o przemijaniu, miłości,
końcu świata, w której Smith porusza się z gracją greckiego kierowcy
manewrującego turystycznym autobusem w wąskich uliczkach Korfu.
Wybrany na pierwszego singla utwór „Alone” jest idealnym
wprowadzeniem w muzyczny świat The Cure. Posępny urok tej piosenki tkwi w
typowym zabiegu The Cure – długim instrumentalnym wstępie, w którym słuchacz
cierpliwie wyczekując refrenu stopniowo wyłapuje główne wątki melodyczne. I tak
jest we wszystkich ośmiu kompozycjach na tym albumie, schematem i rozbudowaniem
zbliżonym do „Disintegration” (1989), do którego w twórczości The Cure wracam
najchętniej. Już same nazwy piosenek zawartych na najnowszym wydawnictwie dają
wiele do myślenia. „And Nothing Is Forever”, drugi utwór w zestawieniu, został
jak zawsze efektownie zakurzony brudnymi gitarami, w tym temacie pięknie
wypadają jednak również smyczki i klawisze, wprowadzające słuchacza w podniosły
nastrój. Klawiszowy wstęp Rogera O’Donnella zdefiniował również ukryty pod
numerem 3 „A Fragile Thing”, w którym głos Smitha pojawia się już w 50.
sekundzie, co jest rekordem. Chyba ten nietypowy dla The Cure myk sprawia, że
ta piosenka brzmi najbardziej neutralnie, przystępnie również dla odbiorców
niekoniecznie zakochanych w stylistyce zespołu.
Dużo na tym albumie niepokojących wizji, ubranych w mocną,
gitarową ścianę, od której myśli wyśpiewywane przez Smitha odbijają się jak
piłeczki do tenisa. Tak dzieje się chociażby w mocnych, gitarowych kawałkach
„Warsong” i „Drone:Nodrone”, upiększonych świetną gitarową solówką mojego ulubieńca,
Reevesa Gabrelsa, współpracującego w przeszłości m.in. z Davidem Bowie. Dla
wrażliwszej części odbiorców są na albumie również wątki miłosne. O miłosnych
rozterkach śpiewa Smith w balladzie „I Can Never Say Goodbye”, idealnie łagodzącej
brzmienie post-rockowych, apokaliptycznych dwóch utworów z pierwszej linii
frontu. The Cure nie pozwalają nam wypocząć również w finale albumu.
Monumentalny „Endsong” rozpoczyna się od miarowych uderzeń perkusji Jasona
Coopera wplecionej w linię melodyczną gitary basowej Simona Gallupa. Podekscytowani
matematyczną wręcz dokładnością, z jaką muzycy budują nastrój w finale płyty,
dochodzimy do uniwersum – krótkiego, ale na wskroś frapującego refrenu
zamykającego cały, prawie 11-minutowy utwór oraz album.
Gdyby ktoś zapragnął więcej The Cure i to w formie
audiowizualnej, zachęcam do obejrzenia dużego koncertu (link powyżej), jaki odbył się 1
listopada w londyńskim klubie Troxy przy okazji wydania nowego albumu, legalnie
i darmowo w serwisie YouTube. To zresztą pierwszy i ostatni tegoroczny występ
na żywo zespołu, główna trasa koncertowa albumu „Songs of A Lost World”
zaplanowana jest bowiem dopiero na przyszły rok. Ale 2025 już niebawem, kiedy
słucha się The Cure, czas płynie zresztą jak gdyby szybciej.