sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

POP ART ODC. 256 | 05.01.2019

W nowym roku nowy Pop Art. W pierwszej odsłonie 2019 recenzja znakomitego serialu z produkcji Netflixa, „Narcos: Meksyk”. 

Ten tekst przeczytasz za 4 min. 30 s
Fot. Netflix.com


 

W bibliotece Netflixa trwa zażarta walka o najlepszy serial minionego roku. Właściciele platformy internetowej dysponują prawie nieograniczonymi możliwościami finansowymi, co przekłada się na liczbę premier filmowych, ale także jakość nakręconych obrazów. Arcydziełem w zatrzęsieniu premierowych seriali 2018 był dziesięcioodcinkowy „Narcos: Meksyk”. Myślałem, że po rozprawieniu się z Pablo Escobarem w narkotykowym cyklu już nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć. A jednak. 

Na wstępie recenzji kilka uwag dotyczących genezy serii „Narcos”. Bohaterem pierwszych dwóch odsłon serialu był kolumbijski „Robin Hood”, Pablo Escobar. Baron narkotykowy został schwytany i śmiertelnie postrzelony 2 grudnia 1993 roku w Medelin. Zanim tak się stało, kolumbijskie władze we współpracy z agentami ze Stanów Zjednoczonych rwały włosy z głów, bo kokainowy biznes zapewnił Escobarowi status gwiazdy, wręcz mitycznego bohatera dla zwykłych Kolumbijczyków. W trzeciej odsłonie „Narcos”, nieco słabszej od poprzednich, śledziliśmy z kolei losy kartelu z Cali, który przejął schedę po Escobarze. W pewnym momencie twórcy serialu postawili sobie trudne i wymowne zarazem pytanie: „co dalej?”. Jakim tropem podążać? Na Sycylię? A może do Afganistanu? W końcu postawiono na kontynuację narkotykowego wątku z Ameryki Łacińskiej, tyle że z Meksyku. I był to strzał w dziesiątkę.

Meksyk na początku lat 80. XX wieku był zakochany w futbolu i… marihuanie. „Trawka” sprzedawana była prawie wszędzie, wprawdzie nielegalnie, ale nieudolna i skorumpowana policja miała to „gdzieś”. I gdyby nie Felix Gallardo, to pewnie niewiele by się w tej materii zmieniło. Właśnie Gallardo, którego losy śledzimy w meksykańskiej odsłonie „Narcos”, zmusił (pod naciskiem USA) władze państwa do działania. Gallardo, były policjant, znalazł się we właściwym czasie na właściwym miejscu. Jego narkotykowy biznes obejmował swoim zasięgiem cały Meksyk, a po nawiązaniu współpracy z kolumbijskim kartelem z Medelin z marihuany przestawił się na intratniejszy towar – kokainę „Made In Escobar”. 

 


Narracja meksykańskiego przystanku serialu swoim charakterem lekko odbiega od wcześniejszych odsłon „Narcos”. Mamy więcej rozbudowanych wątków ubocznych z udziałem całej plejady współpracowników Gallardo (mistrzowski popis aktorski Joaquina Cosio w roli Dona Nety), twórcom udało się jednak uniknąć syndromu telenoweli. Wszystko działa spójnie, dynamicznie i wręcz zachęca do tego, żeby serial obejrzeć za jednym zamachem (a na to platforma Netflix pozwala w pakiecie premium). 

Pod względem aktorskim „Narcos: Meksyk” powala na kolana. W postać Miguela Ángela Félixa Gallardo wcielił się meksykański aktor Diego Luna. Tropicielem jego narkotykowych śladów został z kolei Michael Peňa, znany m.in. z kreacji w takich filmach, jak „Miasto gniewu” czy „12 Strong”. Gallardo, podobnie jak Escobar (który notabene pojawi się w połowie serialu), nie był postacią tuzinkową. Inteligentny do bólu, charyzmatyczny, przede wszystkim zaś nieprzewidywalny. Okres wesołego handlu „trawką” kończy się wraz z kokainą szmuglowaną z Kolumbii. Genialnie została naszkicowana w serialu mroczna część charakteru Gallardo. Jego wybuchowość, brutalność w porywach gniewu. Można dodać, iż właśnie kokaina zalała resztki pozytywnych wysepek w jego prywatnym gwiazdozbiorze. Bryluje również Michael Peňa w roli amerykańskiego agenta DEA, Kiki Camareny. To z pozoru introwertyk, w którym z odcinka na odcinek narasta wściekłość. Walka z korupcją i biurokracją rodzi demony, a te wbijają się jak igły pod skórę, drążąc korytarze bezsilności. W okolicach siódmego, ósmego odcinka uświadamiamy sobie, że oparte na autentycznych faktach wydarzenia zmierzają nieuchronnie do tragicznego dla wszystkich finału. Nic już nie będzie takie samo. 

Meksykański „Narcos” spójną akcją i wyrafinowaną stylistyką przypomina poniekąd europejski hit ostatnich lat: włoski serial „Gomorra”. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby po wyeksploatowaniu Ameryki, w przyszłości zawitać z „Narcos” również na Stary Kontynent. Ukrywający się przed neapolitańską mafią włoski dziennikarz Roberto Saviano wciąż ma wiele do powiedzenia. 

 




Może Cię zainteresować.