No, ale jestem już po drugiej stronie. Z tej perspektywy świat wygląda trochę inaczej, choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej nachalnie przypomina mi się znajomy dziennikarz, który zapytany, jakie są wady i zalety bycia żurnalistą, odpowiedział krótko: zaleta jest jedna, będą do ciebie mówili „panie redaktorze”. Natomiast „smutków” istnieje cała litania. No właśnie, też mogę powiedzieć o sobie, że jestem ozdrowieńcem i na tym się kończy. Mam odporność, nie zarażam, mogę nawet oddać cenne osocze, ale maseczkę muszę nosić nadal. Nie mogę też bez kwarantanny wyjechać na narty w Alpy, ani nawet wyskoczyć na Słowację na zakupy. Generalnie więc nadal podlegam wszystkim restrykcjom sanitarno-epidemiologicznym mającym zapobiegać szerzeniu się pandemii.
No i gdzie tu sens czy logika? Niestety większość państw nie wypracowała w tej kwestii żadnego klarownego systemu. Politycy bronią się, że to naukowcy powinni wydać jasny komunikat, jak długo utrzymuje się odporność i jak długo mamy przeciwciała. Na razie to niewiadoma, ale uważam, że problem tkwi gdzie indziej. Po prostu nie istnieje rozwiązanie, które pozwoliłoby skutecznie i sprawnie oddzielić ozdrowieńców od osób, które jeszcze nie chorowały. No bo kto i jak miałby to robić? Gdyby nad Wisłą „poluzowano” ozdrowieńcom, połowa ludzi od razu przestałaby nosić maseczki, twierdząc, że przechorowała koronawirusa.
Tymczasem za kilka tygodni rozpocznie się wielka akcja szczepienia Europejczyków. Polskie władze kuszą obywateli benefitami, ale jak zamierzają sprawdzać, kto poddał się temu zabiegowi, nie wiadomo. Zresztą nie wiadomo też, na jak długo wystarczy zdobyta w ten sposób odporność. Dlatego sądzę, że choć pojawienie się szczepionki jest pierwszym krokiem ku normalności, czeka nas jeszcze długa droga. Planowanie zaś przyszłorocznego urlopu ponownie będzie wielkim wyzwaniem.