Podczas
wiosennego lockdownu świat mimo wszystko wyglądał bardziej kolorowo niż teraz –
i nie mam na myśli liczby zakażeń koronawirusem, która w naszej części Europy
była zdecydowanie niższa niż teraz.
Kończyła się zima, budziła wiosna. Kto miał możliwość wyjść na spacer lub chociażby do ogrodu, z radością przypatrywał się świeżej zieleni listków, pączkom pojawiającym się na drzewach i krzewach. A wiadomo, że budząca się przyroda nastraja optymistycznie. Dni były coraz dłuższe, przybywało słońca. Teraz jest akurat odwrotnie. I nawet jeżeli się rozpogodzi, jeżeli nadejdzie jeszcze „złota polska jesień”, to nie zmieni to faktu, że już wkrótce wcześnie będzie zapadał zmrok. A co robić w długie wieczory, kiedy nigdzie nie można wyjść, z nikim nie można się spotkać? Jako zapalona czytelniczka odpowiadam: czytać książki.
W poprzednim numerze „Głosu” ukazał się wywiad z bibliotekarką Martą Orszulik. Pytałam ją o zachowania czytelników w okresie pandemii. Ze smutkiem przyznała, że na wiosnę, także wtedy, gdy biblioteka była już otwarta, ludzi przychodziło mniej. Sytuacja ta trwa nadal. Starsi się boją (nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że gdzie jak gdzie, ale w wiejskiej bibliotece, gdzie nie ma tłumów, chyba jest mała szansa, żeby się zarazić), dzieci, kiedy nie chodzą do szkoły, rzadko też zaglądają do bibliotek.
Mam nadzieję, że tym razem sytuacja nie rozwinie się do tego stopnia, aby w ramach restrykcji zamknięto biblioteki. Uważam, że rządy poszczególnych krajów powinny uznać je za instytucje na tyle ważne dla zdrowia psychicznego narodu, aby funkcjonowały także w okresie wszechobecnych restrykcji. Chyba, że politycy wolą, aby ludzie cały czas śledzili w telewizji czy Internecie statystyki zakażonych, chorych, zmarłych i tak dalej, i tak na okrągło.
Bynajmniej nie lekceważę pandemii. Ale wieczory spędzam z książką – albo jakąś czytam, albo piszę.