Międzynarodowy
Dzień Kobiet, 8 marca, godz. 14.00. Jestem w pracy. Przed dwunastą miałam
zadzwonić do przychodni, żeby zapytać o wynik badań kontrolnych młodszej córki.
Jestem okropną matką, zupełnie mi to wyleciało z głowy.
Za pół godziny mam odebrać sprzed szkoły dziewczynki i zawieźć na kółko sportowe. Nie wyrobię się, nie ma szans. Muszę zadzwonić do koleżanki, żeby mnie zastąpiła. Który to już raz z rzędu? Tymczasem szefowa upomina się o tabelkę, której jeszcze nawet nie zaczęłam robić. Kurczę, rano nie wyjęłam mięsa z zamrażalnika. No trudno, mąż będzie musiał zadowolić się spaghetti z dodatkiem ketchupu. Po drodze z pracy muszę koniecznie kupić klej w sztyfcie, bo uwaga w dzienniczku starszej córka ma już trzy wykrzykniki. No i wieczorem muszę jeszcze spojrzeć na te analizy. O romantycznej kolacji nie ma mowy, chociaż mąż pewnie nie zapomni o kwiatku. Czuję się wyczerpana i przygnębiona. Nie wytrzymuję. Po jaką cholerę te amerykańskie sufrażystki rozpoczęły przed stu laty walkę o prawa kobiet? Mogło być przecież zupełnie inaczej. Na przykład tak.
Zwykły dzień, 8 marca, godz. 14.00. Jestem w domu. Kiedy rano odwiozłam dziewczynki do szkoły, od razu wstąpiłam do przychodni po wynik badań kontrolnych młodszej córki. Po drodze kupiłam klej w sztyfcie. Kiedy się skończy, będzie jak znalazł. Potem poszłam na wykład do Szkoły Kobiet. Dziś tematem były silniki samochodowe nowej generacji, a jutro będzie temat dezinformacji w polityce międzynarodowej. Fajne są te wykłady. Dzięki nim jestem dla męża interesującą partnerką do rozmów. Wyłączam kuchenkę. Kiedy wrócę z dziewczynkami z kółka sportowego, nakryję do stołu i będę mogła podawać obiad. Wieczorem zabiorę się za czytanie książki. Czuję się zadowolona i szczęśliwa. Mój zwykły spokój zakłóca tylko dzisiejsza rozmowa z koleżanką. – Słuchaj, Beata, czy ty wiesz, że podobno jakieś kobiety próbują walczyć o zrównanie praw kobiet i mężczyzn? – tak powiedziała do mnie. Wyśmiałam ją. No bo, przyznajcie same, po cóż któraś z nas miałaby walczyć o taki absurd?