Był wyprostowany i dumny. Mówiono, że sztywny i zadufany w
sobie. Twierdzono również, że zarozumiały. Nazwał Cieszyn pokątną mieściną. A
tymczasem sam był piątym dzieckiem chłopa z Gwoźnicy. Chodził boso, pasł krowy,
strzelał z bata i piekł ziemniaki na ognisku. Pierwsze buty dostał dopiero
wtedy, kiedy zaczął chodzić do szkoły.
O Julianie Przybosiu i o jego nauczycielsko–poetyckich przeżyciach związanych Cieszynem już pisałam, ale dzisiaj chcę opowiedzieć o ziemi, z której wyszedł i do której wrócił. Odwiedziłam Rzeszów i okolice. I przyglądając się urokliwym krajobrazom, pomyślałam o nim. Bo przecież Beskidy, błękitna linia horyzontu, wzgórza, jakie widział, złagodziły jego zasadnicze widzenie świata. Złagodziły dlatego, że przypomniały mu horyzont widziany z okien rodzinnego domu.
***
Miasto, maszyna i masa – to hasła awangardowej poezji, która woli śrubę niż słowika. Taką właśnie poezję stworzył i tworzył Przyboś. To dzięki niej, kuzyn z dumą mówił:
– Julian już w każdej encyklopedii przyszpilony jak motyl…
Kuzynowi, Adamowi, który został potem profesorem, historykiem i badaczem dziejów nowożytnych, napisał: – Przekroczyłeś najlżejszy etap życia i wkraczasz w ważny. Idziesz w życie, to znaczy idziesz w trud, który trzeba pokonać własną mocą.
Był rok 1925, Adam właśnie zdał maturę. Egzamin dojrzałości jeszcze dojrzałym nie czyni, więc Julian wyjaśnił mu, czym jest prawdziwa dorosłość. Powitał w dorosłym życiu mocnym, męskim uściskiem dłoni. Zapowiedział, że oto teraz zaczyna się prawdziwa samotność. Trzeba liczyć tylko na siebie. Trzeba zrozumieć, że jest się jedynym w kosmosie.
I trzeba walczyć z całych sił.
– Naturalnie, o ile chcesz być Przybosiem, to jest tragicznym i dumnym bojownikiem wyższości – zakończył wprowadzanie krewniaka w świat ten, którego imię już niedługo miało być „przyszpilone w każdej encyklopedii” dodając jeszcze, że u podstawy siły moralnej ich rodu jest „boski niepokój i ambicja”.
***
Julian Przyboś był ambitny. Ze wsi wyjechał, wykształcił się, samotnie walczył o swoje. Zafascynowany miastem, maszyną i masą, z tych trzech słów uczynił literackie motto i osiągnął artystyczny sukces. A jednak wciąż, aż do końca pozostał dzieckiem wsi. I żeby było jasne – to stwierdzenie nie jest przytykiem. To komplement. Bo choć cenię jego oryginalność, choć podziwiam jego nowatorskie koncepcje, to jednak najbardziej lubię odnajdywać w jego biografii i twórczości przyznane się do ziemi, która go zrodziła. Do ziemi, która ma bardzo szczególny urok. Jest w niej piękno i spokój.
***
Kiedy mieszkał w Cieszynie i uczył w gimnazjum, marzył, żeby stąd uciec. Bo to było jego wygnanie. Niechciana praca, niechciane miejsce (chcianym miejscem było któreś z wielkich śląskich miast). Mimo to, a może właśnie dlatego coraz częściej odwoływał się do zapamiętanych z dzieciństwa krajobrazów, pamiętał widnokrąg, własną chałupę i drogę, na której się bawił… W wyobraźni wracał do czasu, kiedy stary Pilecki siedział w cieniu jodeł i grał na fujarce. Mówił, że urodzony do pługa, z nadmiaru ziemi został poetą. Mówił też, że świat oswojony w Gwoźnicy to miejsce zdziwionego szczęścia. To raj.
I opowiadał też, że w wiejskim kościele świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych i pogubionych ludzi, zobaczył Anioła. I że obiecał, będąc sam na sam z Bogiem, rzeczy wielkie.
– Pamiętam wieczór nad rzeką; kiedy ślubowałem wieczornemu niebu i pierwszym gwiazdom, że będę świętym.
***
Kiedy ostatecznie gwiazdy dla niego zgasły, na cmentarzu w Gwoźnicy w roku 1970 żegnano Juliana Przybosia, poetę i dyplomatę, ateistę, socjalistę i komunistę. Żegnano tłumnie. Żegnano bez bicia w dzwony, bez żałobnych pieśni i modlitw. A jego pogrzeb wiązał się z wielkim nieporozumieniem, a nawet skandalem. Jakim? O tym w następnym felietonie.