Słowa z kapelusza: Iść donikąd
po 22.6.2020Joanna Jurgała-Jureczka
Starsza pani, która dostojnie nosiła ciemne suknie i miała równie poważny wyraz twarzy, usiadła przy biurku. Nieco drżała jej ręka, kiedy pisała list do redakcji. Zapewne nie tylko dlatego, że miała już swoje lata, ale także i dlatego, że była ponad miarę zdenerwowana. 
Oto bowiem trzeci już raz z rzędu lwowska gazeta publikowała „Życie nocne w Wiedniu”. Jeden felieton tego rodzaju mogła pominąć wymownym milczeniem, ale teraz już miarka się przebrała!
– Artykuły te są dla starszych osób niemiłe, dla młodych umysłów szkodliwe. Podobnych korespondencji redakcja we własnym interesie drukować nie powinna. Proszę przyjąć tę uwagę od szczerze życzliwej, długoletniej abonentki.
Skończyła. Przeczytała. Tak będzie dobrze – krótko i dosadnie. I jeszcze podpis – Izabella Krzeczunowiczowa.
Wsunęła pismo do koperty i wysłała na adres „Gazety Narodowej”. Była z siebie zadowolona. Wie, że nadeszły nowe czasy, że to już rok 1912, a nie tysiąc osiemset któryś, ale nie przesadzajmy. Są pewne granice!
***
A jakie granice przekroczył autor zberezeństw, które potępiła nobliwa matrona? Wszystkie możliwe! Bo wszędzie był, wszystko widział, skosztował i opisał. Wspomniał o wykwintnym bufecie w stylu amerykańskim obleganym przez samotnych amatorów likierów i koniaku. I o tym, że wypić można w towarzystwie dam, bo zawsze w pobliżu bufetu kręci się jakaś wdzięczna osóbka, również samotna. O gorących uściskach wymienianych po kryjomu i okazjach do czegoś więcej. I wreszcie o tańcu!
A cóż tańczono wówczas w Wiedniu? Już mówię. Indyjski taniec z wężem, potem był kankan, a na koniec ekscytująca maczicza. I ten taniec był punktem kulminacyjnym, podawanym na deser. Przypominał tango, a tango było tak nieprzyzwoite, że potępił je nawet papież!
A jeśli dodać do tego muzykę węgierską, która ma taką moc, że potrafi rozkołysać zmysły i wodzić na pokuszenie, nic więcej mówić nie trzeba. Chyba jedynie to, że Izabella, która do Truskawca przyjechała leczyć nerwy, stanęła w willi Świtezianka i skrupulatnie stosowała się do zaleceń doktora, nie czuła się ani ździebko lepiej. Przeciwnie!
***
Margharita, którą znano pod pseudonimem scenicznym – Rita, zachwycała i uwodziła tańcem. Zakochał się w niej arystokrata, August Zamoyski. To dzięki niej i przez nią on także został artystą, a rodzina załamywała ręce. Nie dość, że starsza od niego i choć piękna, choć powabna, to przecież nie dorównuje mu urodzeniem. I ponadto oddana tak nędznej profesji. Tańczy! No i cóż… Tańczyć – to jest właściwie iść donikąd.
August nie szedł donikąd. Znalazł swoją własną drogę. W jego rzeźbach doszukiwano się cech nowoczesnej sztuki. Już same nazwy: futuryzm, kubizm, ekspresjonizm, gorszyły panie takie, jak Izabella Krzeczunowiczowa. Jeszcze bardziej zgorszył je fakt, że drogi Rity Sachetto i Augusta Zamoyskiego dość szybko się rozeszły.
***
Na szczęście nigdy się nie dowiedziały, gdzie Rita potem tańczyła. W klasztorze! Tak! U samej Mateczki Ledóchowskiej. Bo Matka Ledóchowska była święta świętością inną, niż tamte matrony. Świętością serdeczną, rozumiejącą i przebaczającą. Przygarnęła Margharitę, która chciała odnaleźć spokój i siebie. I nawet pozwoliła jej zatańczyć dla uczennic przyklasztornej szkoły. Postawiła jeden warunek – ma się ubrać przyzwoicie. Warunek został spełniony, dziewczyny tańcem zachwycone.
A piękna i utalentowana Rita wyjechała. Wróciła tanecznym krokiem do swojego świata. Dwa lata później papież Pius XI uznał, że tango nie jest nieprzyzwoite.
Dziś media donoszą, że papież Franciszek lubi czekoladowe ciasteczka, a tango nuci przy goleniu.