Słowa z kapelusza: Jak rękawiczka
wt 28.4.2020Joanna Jurgała-Jureczka
Kiedy przyszedł po raz pierwszy do szkoły, jego uczniowie, górale zaśpiewali mu: – Oj maluśki, jako rękawicka. Czy to prawda, nie wiem, ale wiem na pewno, że był niewysoki. Matka zaprzyjaźnionego z nim poety przyglądała mu się z troską. 
– Czemu on taki drobiażdżek? – pytała i koniecznie chciała go porządnie nakarmić.
A kiedy jadł, podobno podnosił do ust łyżkę takim gestem, jakby robił zupie wielki honor i uprzejmość.
Trzymał się prosto, dumnie zadzierał głowę. Właśnie do niego, jak ulał pasowało określenie: – Jakby kij połknął.
Mówiono o nim: sztywny i nietolerancyjny, dumny i przekonany o swoim talencie. Kiedy umarł Reymont i Żeromski, powiedział koledze: – Chwila jest doniosła, ubyły dwie wielkie kolumny literatury polskiej. Najwyższy czas, abyśmy skupili się w sobie i dali wybitne dzieła, na które czeka społeczeństwo!
Miał wtedy dwadzieścia cztery lata i był jeszcze studentem krakowskiego „Ujotu”.
A kiedy nieskromny artysta Julian Przyboś skończył studia, został belfrem.
***
Nie doceniał Kasprowicza i Wyspiańskiego, omijał „Skamandrytów”, a zachwycał się Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem. Nie znosił futurystów. Bruno Jasieński, jego zdaniem, to zwyczajny ignorant. Wyśmiewał turpistów (którym sam zresztą wymyślił nazwę), lekceważył Czesława Miłosza i Ernesta Brylla. Powiedział mu wprost, że nie powinien zostać poetą. Napisał pracę magisterską o Mickiewiczu i choć krytykował chętnie i często klasyków, Mickiewicza oszczędził, a nawet lubił i cenił.
Czy mieli ze sobą coś wspólnego panowie z różnych światów i różnych epok? Mieli. Pisarze wyrastający ponad przeciętność byli nauczycielami na prowincji.
I proszę się nie zżymać, że Cieszyn nazwałam prowincją, bo to pieszczotliwe określenie nadał miastu także i wybitny uczeń Przybosia, Kornel Filipowicz.
Kochana, dumna prowincja, ze wszystkimi zaletami i słabostkami żyła w jego pamięci, sercu i opowiadaniach długo, choć był tu też, jak Przyboś, nie na zawsze.
***
Kowno było miejscem zesłania młodego Adama Mickiewicza. Miejscem, z którego chciał uciec. Po pierwsze, nie miał ochoty nikogo niczego uczyć. A po drugie, już na pewno nie na prowincji. „Zakute łby żmudzkie” (to jego określenie) kazano mu edukować i oświecać, a on się męczył tak bardzo, że kiedy wracał do domu, „prawie zawsze zgryziony albo niesfornością, albo, co częściej, tępością uczniów”, leżał parę godzin rozważając, czy się rozpić, czy powiesić.
Ani jedno, ani drugie – na szczęście – bo wygnanie osłodziła mu w porę śliczna Karolina, żona lekarza powiatowego, którą zachwycił się, kiedy z wdziękiem pochylona nad samowarem, parzyła herbatę.
***
Przyboś w swoim cieszyńskim mieszkaniu pomalował sufit na czarno, może dlatego, że współgrał z jego nastrojem, i posłusznie przychodził do pracy. W klasie siadał na katedrze, opierał łokcie o blat, a brodę o splecione dłonie. I on, „maluśki jako rękawiczka”, królował. Dodajmy, że dawniej powaga profesora wzmocniona była podwyższeniem, na którym stało jego biurko i krzesło. Wszystko to jakby stworzone w sam raz dla Przybosia.
Czasem jednak schodził z wyżyn i zapraszał na spacer wzdłuż Olzy. Z wybranymi prowadził sokratejskie rozmowy. Niepozornej postury wówczas nie dało się ukryć, ale za to wiedział, że idą obok jego wielbiciele, a raczej wielbiciele jego talentu. Kornel Filipowicz nie zadzierał głowy, żeby spojrzeć na swojego nauczyciela, wręcz przeciwnie. A ponieważ był nie tylko bardzo wysoki, ale i bardzo inteligentny, więc w małym nauczycielu widział wielkiego artystę.
I razem szli, choć trudno było trafić w gwałtownie zmieniający się rytm kroków Przybosia. Nawet spacerowanie z nim było niekonwencjonalne. Wolno, wolno, wolno i nagle, niespodziewane przyspieszenie. Tylko ten uczeń, który za nim nadążył, mógł przewyższyć mistrza.