Słowa z kapelusza: Życiorys na scenariusz
po 4.1.2021Joanna Jurgała-Jureczka
Cóż z tego, kiedy nikt o takich, jak ona nie zamierza przygotować żadnego, nawet krótkiego filmu ani spektaklu. Nikt też nie pokazuje dzieciom jej domu i nie mówi: – Zobacz! Ona tu mieszkała! 
– Kto?
– Ta pani, o której ci tyle opowiadałam.
Jej fotografią nikt nie zilustruje tego felietonu z prostego powodu – nie ma jej twarzy i sylwetki w żadnej encyklopedii. Bo była niezauważalna. A jednak takich osób, jak ona boleśnie brakuje przy wigilijnym stole. I choć czas nie tylko rany po ich odejściu znieczula, jednocześnie zabierając nam z pamięci szczegóły ich twarzy, kolor oczu, gesty i ton głosu; to jednak widzę ją. Widzę w całej wielkości tego, co w życiu, niepozornym i cichym, dokonała.
***
Helena była wysoka, szczupła, nawet koścista i – mimo słusznego wzrostu – nie rzucała się w oczy. Przykładnie chodziła do kościoła, tam ją widywałam. Nie pchała się nigdy do przodu, nie demonstrowała swojej pobożności. Po prostu była. Co tam między nią i Panem Bogiem się działo, nie wiem, bo tego nikt nie wie, ale wiem, że dał jej życie bardzo piękne i bardzo trudne. Pewnie nieraz westchnęła: „Pomóż mi”. Pewnie nieraz pytała: „Dlaczego?”. Pewnie też i wypłakała wszystkie łzy. Łzy żalu, niepokoju, rozpaczy.
A potem wracała do domu, uśmiechała się i pracowała. Spokojnie i uparcie. Została sama, mąż pewnego dnia nie wrócił. Musiała wykarmić i wykształcić pięć ich córek i dwóch synów, osieroconych przez siostrę. Wykarmiła. Wykształciła.
***
Ta dzielna kobieta, której dom stoi niedaleko mojego domu, była matką Wandy – kobiety pięknej w sensie dosłownym i przenośnym. Wanda swoje czarne długie włosy schowała pod zakonnym welonem. I choć trudno było mi pojąć tę jej nagłą decyzję (znałyśmy się bardzo dobrze i, mimo różnicy wieku, znajdowałyśmy wiele wspólnych tematów), to jednak zauważyłam, że wygląda na szczęśliwą. Mijały lata, a ona pracowała wciąż z tą samą radością. Wytrwale. Została matką przełożoną zgromadzenia.
***
Kiedy umarła pani Helena, matka przełożona opowiedziała mi o swojej matce. Zdziwiona usłyszałam wówczas, że, choć urodziła się i całe życie mieszkała na wsi, razu pewnego odwiedziła Glasgow!
A było to tak. Brat nie wrócił z wojny. Ślad po nim zaginął, nie docierały żadne wieści. Pisywał podobno do rodziny w Iskrzyczynie, ale listy mu odsyłano z dopiskiem, że to miejscowość w Czechach. Skąd wiemy? Sam to wszystko opowiedział, bo oto wreszcie w roku 1985 przyjechał do domu. Przyjechał niespodziewanie, wszedł i nikt go nie poznał. Nikt, oprócz jego, poruszającej się już wówczas na wózku inwalidzkim, mamy.
– Józek… – szepnęła od razu, kiedy go zobaczyła. A on przywitał się i poszedł do piwnicy. Tam, wiele lat temu na drewnianej półce wyżłobił datę w dniu, w którym opuszczał dom.
Tak więc pierwszy i jedyny wyjazd Heleny ze wsi, był od razu wyjazdem w wielki świat. Do brata, do Glasgow.
***
Wanda opowiedziała mi też o Bożym Ciele, którego nigdy nie zapomni. Był to pierwszy dzień wakacji, a po nich miała zacząć naukę w liceum. Tata był z niej dumny. W domu się nie przelewało, ale na szkołę pieniądze się znajdą – obiecywał.
O piątej rano przyjechali koledzy z pracy. Kiedy zobaczyła, że trzymają jego torbę, wiedziała, że coś się stało. Położyli ją na schodach. Powiedzieli, że ojciec nie żyje...
***
Do rodziców zwracała się w trzeciej osobie – wy.
Było jej trochę wstyd, kiedy przekonała się, że inni mówią zwyczajnie – mamo, tato. Jeszcze inni, nawet po imieniu. Z przerażeniem przekonała się, że są i tacy, którzy mówią – mój stary, moja stara...
Z zakamarków pamięci wydobywa obraz ojca klęczącego przy łóżku i modlącego się. Matki, krzyżem żegnającej chleb. I wigilijne wieczerze, i skromne prezenty.
***
Na biurku matki przełożonej stoi zdjęcie matki. Tylko to zabrała z jej pokoju, kiedy umarła. Wszystko inne zostało, jak dawniej. Jest tak, jakby wyszła tylko na chwilę, żeby zaraz wrócić.