Wojna na wesoło
wt 20.8.2019Joanna Jurgała-Jureczka
Anna mieszała we dworze. Duży, trudny do ogrzania dom, latem przyjemnie chłodny, ale zimą zbyt zimny. Zahartował ją na te czasy, które miały nadejść. Była jeszcze nastolatką, kiedy wybuchła wojna. Cała rodzina musiała uciekać.
Wielkie skrzynie wysłane pociągiem, spłonęły jeszcze w pamiętnym wrześniu trzydziestego dziewiątego na dworcu Warszawy Wschodniej. To był dopiero początek. Potem nastały kolejne dni, miesiące i lata. Apokalipsa spełniona. Kiedy się wreszcie skończyła, Anna pojechała zobaczyć, czy dom ocalał. Cudem przeszła przez wciąż jeszcze zaminowany zagajnik. Zauważyła, że drzewa porosły i że tak wiele się zmieniło… Kiedy wyszła na wzgórze, widziała sterczące, osmalone kominy. Wiedziała, co to znaczy. Dom spłonął.
– To był trudny moment… – podpowiadam, komentuję.
Namyśla się chwilę.
– Widziałam takie tragedie, tyle śmierci wokół, że śmierć domu nie była aż taka straszna. Dopiero co pochowałyśmy babcię. Tak, jak trzeba, na cmentarzu. Bo wcześniej, w czasie powstania mama owinęła ją w prześcieradło i pogrzebała na dziedzińcu szpitala. I potem była wielka ekshumacja, wydobywano tych ludzi, ciała leżały obok siebie, trzeba było szukać, oglądać, identyfikować. Ten widok i ten straszny smród. I wspomnienie ostatnich słów udręczonej wojną kobiety, która – zanim umarła – powiedziała: – Pokój, nareszcie pokój.
***
Anny nie było wtedy przy niej, słowa babci powtórzyła jej matka. Anna tymczasem walczyła w powstaniu warszawskim. Razem z innymi. Z entuzjazmem, kiedy ogłoszono „godzinę W”, a z biegiem kolejnych, coraz bardziej beznadziejnych dni – wciąż o krok od śmierci. Są obrazy, których nigdy nie potrafiła zapomnieć.
Oto razem z koleżankami usuwają gruz po wybuchu i nagle widzą drobną dłoń, potem łokieć, ramię. W głębi, na resztkach ramy okiennej wiszą wnętrzności. I kawałek skóry z pasmem długich, jasnych włosów. To były włosy sanitariuszki Antoniny. Tyle z niej zostało.
Siódmego września sanitariuszka Anna szła jako ostatnia. Wtem pojawiły się niemieckie sztukasy, pędziły wprost na nią. Zobaczyła cień ich śmigieł podobny do złowrogich oczu. Zrozumiała, że za chwilę zginie. Rzuciła się na ziemię, zwinęła w kłębek i wymawiała zapamiętane z lekcji religii słowa psalmu: „Dominus illuminatio mea… Kogóż będę się lękać?...”
Chwila długa jak wieczność…
Seria z karabinu maszynowego tylko obsypała ją pyłem, ale nie zabiła.
***
Nie było już nadziei, została ucieczka, przejście kanałami. Powietrze dusiło. I powiedziała wówczas bezsilna: „Nie mogę dalej”… Ale poszła. A kiedy ją wyciągnięto ledwo żywą, brudną, usłyszała, jak przechodnie z szacunkiem i litością mówili: „To oni, ci ze Starówki”.
Bo tam, na Starówce, było piekło. Ona to piekło przeżyła.
Osamotnione miasto musiało przegrać. Warszawa skapitulowała. Kiedy powstańcy wychodzili z miasta, jedni mówili: „Niech was Bóg błogosławi”, a inni nieomal przeklinali: „Zachciało się wam wojenki, smarkacze!”.
We wspomnieniach napisze potem: „Alejami z paradą będziem szli defiladą w wolnej Polsce…”. Tak nieraz śpiewaliśmy, wierzyliśmy…
***
Anna parę lat temu umarła, więc nie wie, że z rocznicowych obchodów można rozpętać małą polityczną wojenkę. Była daleka od jakichkolwiek skrajności. Nigdy nie lubiła przesadnej koturnowości ani celebry. Sądzę jednak, że byłaby zdziwiona, gdyby przeczytała niefrasobliwie sformułowane zdanie, że na czas obchodów osiemdziesiątej rocznicy wybuchu wojny, zaplanowano radosny pochód i równie radosne świętowanie.