sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Artur Rojek w klatce syntetycznego popu | 22.03.2020

Cały świat walczy obecnie z koronawirusem. Rubryka Pop Art na razie bez objawów, ale na wszelki wypadek napisana w trakcie domowej kwarantanny. Trzymajcie się!

Ten tekst przeczytasz za 3 min. 30 s
Artur Rojek. Fot. mat. prasowe

RECENZJE

ARTUR ROJEK – Kundel

Określenie „zejść na psy” w przypadku Artura Rojka brzmi może zbyt brutalnie, ale prawda czasami boli, a w dodatku nazwa najnowszego wydawnictwa Rojka aż zachęca do takiego porównania. Były lider rockowej formacji Myslovitz, dyrektor Off Festivalu, człowiek  jak najbardziej otwarty na świat i nowe trendy w muzyce, zagubił się na swoim drugim w karierze albumie solowym na tyle, że nawet niewiele – bo tylko 34 minuty muzyki – wlecze się jak przymusowa kwarantanna. 

„Kundel” powstał sześć lat po świetnym debiutanckim albumie solowym Artura Rojka, „Składam się z ciągłych powtórzeń”, ale muzycznie to krok wstecz, do czasów syntetycznego popu z lat 80. XX wieku. W wywiadach poprzedzających premierę albumu można oczywiście wciskać fanom kit, ile wlezie, opowiadać bajki o muzycznym dojrzewaniu, ale efekty pracy tak czy inaczej popłyną z głośników. I są nieciekawe.

„Kundel” w założeniach artystycznych miał być albumem koncepcyjnym zaśpiewanym przez dojrzałego, ukształtowanego życiem faceta, ale powstał zlepek infantylnych piosenek o niczym. Spora w tym zasługa odpowiedzialnego za warstwę tekstową Radosława Łukasiewicza, który na siłę przykleił Rojkowi zupełnie niepasujące skrzydła. Na tej płycie tak mocno się filozofuje (nawet jak na standardy znerwicowanego 47-latka), że już po trzeciej piosence głowa zaczyna boleć od nadmiaru mądrości. Miałem nawet ochotę zerwać z „Kundlem” po piosence „Für Meine Liebe Gertrude”, która jest kwintesencją pretensjonalności, ale z szacunku do artysty wytrzymałem do końca. „Für Meine Liebe Gertrude” to zresztą najdziwaczniejsza piosenka w karierze Rojka. Nie wiadomo czemu, w połowie utworu Rojek zaczyna śpiewać po niemiecku, z wymową licealisty-wagarowicza z Mysłowic. Niby na Śląsku wszyscy umieją po niemiecku, ale najwyraźniej to tylko legenda.

Z dziesięciu utworów, a tak na dobrą sprawę ośmiu, bo jak przystało na album koncepcyjny mamy też intro i outro, broni się tylko ukryty pod numerem piątym temat „A miało być jak we śnie”. Z taką muzą Rojkowi najbardziej do twarzy, ale to producentowi płyty, Bartoszowi Dziedzicowi, najwidoczniej całkowicie zwisa. Mam nieodparte wrażenie, że Dziedzic zmotywowany sukcesem komercyjnym swojego najlepszego wierzchowca w stajni, Dawida Podsiadło, chciał dobrze, ale wyszło fatalnie. Podsiadło, w odróżnieniu od 47-letniego Rojka, w popowej stylistyce porusza się z naturalną gracją młodzieńca. Giętkie kolana Rojka w teledysku do tanecznego utworu „Bez końca” na bank rodziły się w bólu. Teledysk, jak również sama piosenka, przypominają bowiem reklamę suplementu na stawy.

Kiedy uświadomimy sobie, w jakie grono odbiorców celuje „Kundel” (a mają to być rówieśnicy Rojka, czyli jego wierni fani z czasów świetności Myslovitz i Lenny Valentino), nie tylko „Bez końca”, ale wszystkie piosenki na tym albumie stają się jedną wielką pomyłką.

Piszę te gorzkie słowa pomimo dużego szacunku do artysty, którego lubię za wszystkie wcześniejsze dokonania. I obawiam się, że albumem „Kundel” Rojek zamknął się w klatce, do której zgubił klucze.

Cały Pop Art w ostatnim, piątkowym wydaniu gazety. 


Może Cię zainteresować.