sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: STEVEN WILSON – The Future Bites (recenzja) | 20.02.2021

Dla jednych szok, dla innych pozytywne zaskoczenie. Steven Wilson, jeden z najbardziej opiniotwórczych współczesnych artystów rocka, melduje się z zupełnie inną, niż dotychczas, płytą. Czy stylistycznie „odjechał” albo wręcz przeciwnie? O tym w recenzji Janusza Bittmara. 

Ten tekst przeczytasz za 7 min. 15 s
Fot. ARC
 
 
Najnowszy album wizjonera rocka Stevena Wilsona, człowieka-orkiestry, powstał już w zeszłym roku, cierpliwie jednak czekał na swoją okazję do stycznia 2021. Powód był prozaiczny – marcowy lockdown, który wielu artystów, w tym Wilsona, zmusił do przeanalizowania strategii wydawniczej. Słuchając „The Future Bites”, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że gdyby album wypuszczono na rynek wiosną zeszłego roku, dziś świętowalibyśmy zmierzch pandemii. 

Ta muzyka leczy, kojąc zarówno duszę jak i ciało, co sprawdziłem na własnej skórze. Steven Wilson posiadł dar uzdrawiania, którym oddziaływali na słuchaczy tacy geniusze muzycznej pięciolinii, jak Wolfgang Amadeusz Mozart, Claude Debussy czy Fryderyk Chopin. Ktoś powie, że Bittmar przesadza, że definicja recenzji muzycznej zakładająca subiektywne spojrzenie osiągnęła w tym wypadku szczyt najwyższej góry świata. Nie, wcale nie przesadzam. Po pięciu prog-rockowych albumach „Insurgentes” (2008), „Grace for Drowning” (2011), „The Raven That Refused To Sing” (2013), „Hand. Cannot. Erase” (2015) i „To The Bone” (2017) Wilson zdecydował się porzucić gitarowe brzmienie na korzyść elektronicznych bitów. Powstała płyta idealnie wpisująca się w nazwę tej rubryki, stworzonej dawno temu przez Darka Jedzoka (któremu niniejszym ślę serdeczne pozdrowienia do Australii). „The Future Bites” jest kwintesencją popowego artyzmu, jakkolwiek dziwacznie może to zabrzmieć. 

 


Zanim „The Future Bites” rozłożę na czynniki pierwsze, chciałbym przytoczyć obszerny fragment komentarza do całej płyty autorstwa mistrza Wilsona. Kiedy zaznajomiłem się z nim po raz pierwszy na początku stycznia, w początkowym odruchu pomyślałem, że były lider Porcupine Tree… mocno odjechał.

„Uważam, że aby stworzyć dziś rockowy album, który brzmi świeżo i nowocześnie, a na tym zależało mi w przypadku The Future Bites, po prostu musisz posługiwać się elektroniką. Dzisiejszy świat jest światem dźwięków elektronicznych. Jesteśmy przez nie otoczeni każdego dnia i nie chodzi mi o muzykę, której słuchamy, ale o dźwięki, które do nas docierają z komputerów, smartfonów, samochodów. Nawet dzwonki do drzwi. Takie jest brzmienie świata. Moim zdaniem brzmienie gitary, basu i bębnów to brzmienie drugiej połowy XX wieku. Niezależnie od tego, jak bardzo kochasz rock – a ja go kocham – nie da się zaprzeczyć, że znika on z mainstreamu. Dla moich dzieci gitary nie istnieją, one nie znają ich brzmienia, chyba, że gra na nich tata. A ja w gruncie rzeczy uważam to za pozytywne zjawisko. Bo to oznacza, że muzyka wciąż się rozwija, wciąż ewoluuje, a to jest pozytywne zjawisko. Negatywnym zjawiskiem byłoby, gdyby muzyka stała w miejscu, stała się powtarzalna i pasywna. To jednak rodzi ofiary, a w tym przypadku ofiarą jest gitara elektryczna i klasyczny rock”. 

Teraz, po kilkukrotnym przesłuchaniu „The Future Bites”, wiem na pewno, że fascynacja Wilsona elektronicznymi smaczkami nie jest marketingową kalkulacją, ale wychodzi prosto z serca. Zresztą również na swoich wcześniejszych płytach rockowych brytyjski muzyk flirtował z elektroniką, tyle że albo nieudolnie (koszmarny „Permanating” z albumu „To The Bone”) albo bez ikry, jak gdyby na etapie nieudanego eksperymentu (prawie cały debiutancki solowy krążek „Insurgentes”). Dopiero szósty w solowej dyskografii album pokazuje pełnię możliwości Wilsona na polu muzyki poza-rockowej, przedstawia go jako twórcę spełnionego, który cokolwiek by nie skomponował, to i tak wyjdzie z tego arcydzieło.

 


„The Future Bites” jest albumem koncepcyjnym. Przynajmniej w moim odczuciu, aczkolwiek sam Wilson nie lubi tego określenia. Bądź co bądź zostanę jednak przy tym określeniu, bo najbardziej oddaje spójność tematyczną płyty skupionej na lękach współczesnego świata, który został zakładnikiem nowoczesnych technologii. Futurystyczne bity w mniemaniu Wilsona to nic innego, jak przeróżnej maści aplikacje, świat mediów społecznościowych, obszar lęków, które wynikają z konsumpcjonizmu i wszechobecnego popędu materialistycznego. Wilson, który nie cierpi, kiedy w trakcie jego koncertów widzowie pstrykają sobie smartfonami zdjęcia albo co gorsza nagrywają fragmenty jego występu na komórki, wylał na płytę wszystkie swoje frustracje z tym związane. Nie mamy jednak do czynienia z destrukcyjną energią, ale wręcz przeciwnie. Z każdym kolejnym utworem aura robi się przyjaźniejsza, oczyszczająca ze wszystkich grzechów, nawet z tak ciężkich, jak poranne wysiadywanie ze smartfonem w ubikacji. 
 

Today, is release day for THE FUTURE BITES, a day it seemed would never arrive! Strangely although the album was written...

Opublikowany przez Steven Wilson Piątek, 29 stycznia 2021

Album rozpoczyna się od instrumentalnego wstępu „Unself”, przechodzącego w zniewalającą popową mantrę „Self”. Jak mistrz obiecał, tak będzie. Pop żywcem wyjęty z lat 80. wylewa się z jak najbardziej współczesnej sokowirówki. Nowoczesne nawiązanie do spuścizny popowych mistrzów to nomen-omen „The Future Bites”. W „Eminent Sleaze”, do którego Wilson stworzył dystopijny teledysk, czuć odniesienia do muzyki Petera Gabriela czy grupy Talk Talk, z kolei najbardziej epicki fragment płyty, prawie dziesięciominutowy „Personal Shopper”, przywołuje skojarzenia z grupą Queen, zwłaszcza w sposobie traktowania drugiej linii wokalnej. Ten fantastyczny skądinąd utwór ukrywa kilka prawdziwych smaczków, włącznie z gościnnym udziałem Eltona Johna recytującego listę zakupową różnych „niezbędnie-zbędnych” produktów. Mamy też typowo trip-hopowy kawałek „King Ghost”, w którym Wilson kontynuuje rozpoczęte nieśmiało prace wykopaliskowe z poprzedniego albumu „To The Bone”. To jeden z najlepszych fragmentów „The Future Bites”, idealnie nadający się na radiowy singiel. O gitarach, a raczej ich absencji, Wilson opowiadał powyżej, ale nie do końca spełnił swoje obietnice. Ukryty pod numerem czwartym filozoficzny temat „12 Things I Forgot” definiują właśnie gitary. Kto lubi jeden z najlepszych bocznych projektów Wilsona, brytyjsko-izraelski zespół Blackfield, z wyniku „12 Things I Forgot” powinien być zadowolony. Dla mnie to najsłabszy utwór na płycie, taki wypadek przy pracy, niepasujący do stylistyki całego albumu. 

Trafniejszym opisem „The Future Bites” niech będzie deszcz z chmury zasłaniającej całe miasto, lejący się w samo południe na głowy mieszkańców, którzy trzymają kurczowo swoje smartfony niczym kolty do obrony przed niewidzialnym wrogiem. „Jeśli wystarczająco długo patrzy się na deszcz i nie myśli o niczym, człowieka stopniowo ogarnia uczucie, że jego ciało się uwalnia, otrząsa z rzeczywistości świata. Deszcz ma hipnotyzującą moc” – twierdzi japoński powieściopisarz Haruki Murakami. Tak jak hipnotyzującą moc ma najnowsza muzyka Stevena Wilsona. 




Może Cię zainteresować.