Grunwald 1410
po 15.7.2019jot
Kiedy pada hasło Grunwald, staje nam przed oczami taki oto obraz: Ubrany w szkarłaty kniaź litewski Witold (1354/5-1430), w książęcej mitrze na głowie i ze wniesionym w prawicy w górę nagim mieczem, dzielnie dosiada rumaka w bitewnym boju.
Tuż nieopodal, na stającym dęba siwku, wielki mistrz Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie Ulryk von Jungingen (1360-1410), nad którego głową powiewa biała poła płaszcza, upodabniająca się do morskiego bałwana. Niemiec zasłania się mieczem przed mającym nadejść z rąk pieszego – półnagiego dzikiego Żmudzina – ciosem włócznią. Tymczasem nad Witoldem i Ulrykiem unosi się na niebiesiech sam św. Stanisław ze Szczepanowa (ok. 1030-79) – patron Polski i jej orędownik u Najwyższego.
To oczywiście najbardziej rozpoznawalny obraz Jana Matejki (1838-93), pół-Czecha po ojcu (Matějka, to jego właściwe nazwisko), słynnego batalisty i malarza historycznego, choć raczej trzeba by powiedzieć, że na swój sposób bardziej symbolicznego, gdyż w każdym szczególe, choćby wspomnianego dzieła, tkwi jakaś aluzja. Ot, owa włócznia, której grot za chwilę wtopi się w ciało von Jungingena, to przecież Włócznia św. Maurycego, podarowana w Gnieźnie trzydziestotrzyletniemu Bolesławowi Chrobremu (967-1025) przez osiemnastoletniego młokosa, cesarza Ottona III (980-1002). Słowem wielki mistrz zostanie zabity bronią-insygnium, symbolizującym niezależność Królestwa Polskiego od niemieckiej władzy cesarskiej.
Tak, tak, Matejkowska „Bitwa pod Grunwaldem” rządzi polską wyobraźnią historyczną już 140 lat. W 1878 roku została po raz pierwszy wystawiona na widok publiczny w Krakowie, zaraz potem w Wiedniu, a na początku 1879 – w Warszawie. I stąd też stołeczny „Tygodnik Illustrowany” w numerze z 22 lutego zamieścił refleksje i wrażenia na jej temat pióra Wojciecha Dzieduszyckiego (1848-1909), galicyjskiego polityka, filozofa, literata i – co w tym wypadku jest najbardziej istotne – historyka sztuki.
„Piérwsze to wrażenie”, pisał recenzent, „jest tak potężne i tak przemożne, że długo musiałem wpatrywać się w owo ogromne płótno, pełne szalonego ruchu, zanim mogłem oderwać myśl i oko od głównych dwóch postaci, w których się ześrodkowuje cała groza bitwy: od Witolda, który tu naprawdę jest wojny archaniołem, i od wielkiego mistrza, na którego twarz wystąpiła rozpacz klęski. Długo téż trwało, zanim sobie zdałem sprawę z mnogich piękności, które mistrz z dokładną świadomością wymagań wielkiéj sztuki przyćmił barwą tak, że się ich odrazu nie dostrzeże, że nie przeszkadzają one głównemu wrażeniu dzieła i że nie odrywają natrętnie uwagi od postaci, w których występuje w pełni myśl dziejowa; a dłużéj jeszcze patrzyć musiałem, zanim uznałem ze smutkiem, że obok niepomiernych zalet, i tych które w Matejce dotychczas istniały, i tych, których dotąd w nim nie było – są i błędy Matejki w tym obrazie, bodaj czy nie spotęgowane”.
Otóż zdaniem Dzieduszyckiego „nie umiał się Matejko powstrzymać od niepomiernego natłoczenia szczegółów, od namnożenia tylu ludzi i koni po prawéj od widza stronie obrazu, że niepodobna zdać sobie sprawy, jakim sposobem ciała te wszystkie się pomieściły w tak niewielkiéj przestrzeni. Podobnież i w innych, swobodniejszych i bezwzględnie bardzo pięknych częściach obrazu, w środkowéj jego stronie i po lewicy widza, znajdują się gdzieniegdzie ręce i głowy, jakieś kawałki szat, albo jakieś nogi końskie, co do których nie można sobie zdać sprawy, o których niepodobna powiedzieć do czego należą i które poniekąd zasłaniają części ważniejsze obrazu. Tyle z przykrego obowiązku powiedzieć musiałem, nie chcąc ukryć wad, od których zresztą żadne dzieło ludzkie nie może być wolném. Niemniéj muszę założyć protest uroczysty przeciw tym krytykom niemieckim, którzy nie chcieli dostrzedz zalet obrazu, a widzieli same tylko jego wady, i wyznaję, że mimo błędów, uważam ten obraz pod niejednym względem za szczyt dramatycznego malarstwa historycznego – jeśli jego zadaniem jest przedstawianie potężnych dziejowych namiętności; że czuję się wobec potęgi, z obrazu występującéj, nadzwyczaj małym, i że tylko dlatego śmiem mówić o przywarach wielkiego dzieła, ponieważ oko ludzkie dostrzeże czasem plamy i na ogromném, promieniejącém słońcu”.
Oko ludzkie zaiste nawet w obliczu świętego jest w stanie dostrzec rysy Belzebuba, dodam już od siebie.
„Zarzucają Matejce, że rzeczy tak się nigdy w rzeczywistości dziać nie mogły, jak się dzieją na jego obrazach”, pisał dalej Dzieduszycki, „że bohaterowie kompozycyj jego nie bywają najczęściéj podobni do tych ludzi, których imię noszą; że fakta, rozdzielone biegiem lat kilku, przedstawia jako współczesne; że wreszcie dopuszcza się pewnéj dowolności w grupowaniu. Zarzuty te są, mojém zdaniem, najzupełniéj niesłuszne. Przecież artysta nie jest fotografem, ani archeologiem, i nie potrzebuje tworzyć koniecznie rodzajowego odzwierciedlenia zdarzenia rzeczywistego. Jego zadaniem jest pokazać widzowi piękno – jego rzeczą wyciągnąć, że tak powiem, rdzeń z dziejów i odtworzyć to, co w bitwie lub na sejmie było bitwy lub sejmu istotą – i dlatego powinien przedstawiać ludzi pięknych i wyrazistych, a nie historyczne portrety – powinien grupować przedstawicieli prądów, co się ścierały z sobą w danéj chwili, a nie malować ławy sejmowe i szeregi walczących”.
A zatem jakie ścierające się prądy przedstawił był Matejko?
„Witold, z krzyżem na kołpaku, jest rycerzem i księciem zachodnim; zachodnie, polskie rycerstwo wiedzie wraz z nim do zwycięztwa słowiańską, litewską i tatarską dzicz – a rycerzom i dziczy błogosławi zgóry Stanisław święty. I to rzecz dobrze wyraża. Tak było wówczas w Polsce i na Litwie. Staro-słowiański, pierwotny, napoły dziki jeszcze obyczaj, został obroniony od niemieckiéj przemocy zapomocą przyjęcia idei chrześciańskiéj, któréj uprzytomnieniem jest ów Stanisław w obłoku – i pod przewodem rycerstwa, co przyjąwszy cywilizacyą Zachodu, nie wyparła się łączności z własnym narodem i zdobyła sobie tém na długie wieki potęgę i panowanie. Oto pobieżne streszczenie ówczesnéj chwili dziejowej”, kończył swoje wrażenia Dzieduszycki. „I jeśli pięknemi są barwy i kształty u Jana Matejki w téj straszliwéj, piorunującéj widza bitwie, niemniejsza może chwała spływa na mistrza zato, że umiał tak ująć wzrokiem geniuszu głębszą treść i racyą owych zapasów, że umiał tak dzielnie treść owę wyprowadzić przed widza”.
I bez wątpienia o to właśnie – co się udało Matejce – chodzi w sztuce. I to nie tylko malarskiej, albowiem „artysta nie jest fotografem”, artysta nie jest też dokumentalistą. Warto o tym pamiętać także i przy lekturze książek, i przy oglądaniu projekcji filmowych.