Herbata bez odpadów
wt 2.7.2019jot
– Tak dostanie pan taki bilet z recyklingu – mówi dziewczyna przy bramce otwierającej „Święto Herbaty” na cieszyńskim Wzgórzu Zamkowym i swoją zgrabną dłonią zawiązuje mi na nadgarstku zamiast plastikowej opaski, którą zwykle otrzymuje się przy wejściu na koncerty czy festiwale, zwykły prostokątny kawałek kartonika z okrągłymi dziurkami, przez które nanizany jest kolorowy wełniany sznurek. – Z recyklingu – powtarza – bo naszym tegorocznym hasłem jest „zero waste”.
Ale co ma niby „zero waste”, czyli mówiąc po polsku „bez odpadów” lub „bez marnotrawstwa”, do „Święta Herbaty”? Wszak każdemu (no chyba, że jego pamięć sięga więcej, niż te dwie-trzy dekady wstecz) herbata kojarzy się jedynie z papierową saszetką na nitce lub bez, w której upchany jest brązowawy sproszkowany susz. Wszak po wyjęciu takiego „szczura” – jak to się mało sympatycznie a wręcz ordynarnie po polsku zowie – mamy pierwszy odpad, ową saszetkę właśnie. Ale na tej cieszyńskiej imprezie, która odbywa się rokrocznie na przełomie czerwca i lipca, herbaty zwanej ekspresową się nie uświadczy. Ale o tym za chwilę.
– Jak najmniej śmiecenia, jak najmniej zużywania – rozwija ideę „zero waste” Anita Kramarczyk z Fundacji Laja. – Chcemy na tegorocznym „Święcie” pokazać jak możemy przyczynić się do tego, żeby mniej zużywać. Prosiłyśmy na przykład osoby, które sprzedają jedzenie, żeby nie było ono w plastikach.
A zatem jadło podawane jest na papierowych tackach, a jeśli potrzeba sztućców – są one z bambusowego drewna. Napoje nalewane są do kubków z trzciny cukrowej, a herbata – bo to wszak jej święto – do glinianych czarek, które każdy z uczestników otrzymuje, kupując karnet na wstęp. Zresztą herbata powinna być również zaparzana w ceramicznym naczyniu.
– Kupiłem sobie gaiwan, marzyłem o nim – mówi Kuba z Czeskiego Cieszyna. – To jest taka miseczka z pokrywką – tłumaczy, dostrzegając malujące się na mej twarzy zdziwienie, po usłyszeniu niezrozumiałego dla mnie słowa. „Gai”, jak szybko sprawdzam w wszechwiedzącym internecie, to po chińsku przykrywka, a „wan” to miska. – Wrzątek nalewamy do miseczki, aby schłodzić wodę – tłumaczy mi chłopak – a potem lejemy ją do gaiwana, gdzie już jest susz herbaciany. Zaparzamy, czekamy chwileczkę, przelewamy do czarki i pijemy. W gaiwanie możne przygotowywać różne herbaty, czarne, zielone, oolongi…
A która herbata jest najlepsza? To już kwestia smaku i upodobań, jednak Krzysztof, również z Czeskiego Cieszyna mówi, że w tym roku chce kupić dobrą herbatę typu pu-erh.
– To jest czarna herbata fermentowana, długo magazynowana. To ja w tym roku specjalnie na te herbaty mam oko. Dlaczego pu-erh? Jest to herbata specjalna z tego powodu, że dwa razy przechodzi fermentację i w czasie tego procesu teina zupełnie się wytraca. Może być parzona kilkakrotnie, a przede wszystkim nie ma tego gorzkiego posmaku, który mają herbaty czarne, gdy je zbyt długo parzymy.
Gubię Krzystofa gdzieś wśród herbacianych kramów. Klimat orientalny, taki dalekowschodni. Jeden z kupców ma na sobie tradycyjne chińskie odzienie, nad innym stoiskiem powiewają tybetańskie flagi modlitewne, a każdy klient jest częstowany świeżym, gorącym naparem.
– Dam ci herbatę dziewiętnastoletnią, fermentowaną, jak na początek może trochę za mocne, ale rzucam cię na głęboką wodę – Wojtek Woźniak, sprzedawca z Łodzi, wyciąga do mnie rękę z wypełnioną czerwonawym płynem czarką. – Jest to herbata liu-bao, czyli chińska herbata fermentowana podobnie do fermentowanych herbat pu-ehr – wyjaśnia mi, abym miał świadomość w czym za chwilę zamoczę usta. – Przy czym – dodaje – ta herbata leżakowała dziewiętnaście lat w Malezji, gdzie jest ciepło, wilgotno, więc ta fermentacja posunęła się jeszcze dalej, ale leżakowanie sprawiło, że jest bardzo zbalansowana, lekka, choć ziemista i mineralna, ale taka ma właśnie być.
Rzeczywiście ma posmak naszej matki-ziemi.
– Młoda herbata pu-ehr – kontynuuje Wojtek – smakuje świeżo, trawiasto, gorzko, ma niezwykle słodki posmak. Najpierw pojawia się podczas picia gorycz, taka naprawdę dojmująca, a potem przeistacza się w słodki posmak, który jest jednym z wyznaczników wysokiej jakości tej herbaty. Ale w toku leżakowania ewoluuje i już w takiej kilkuletniej zaczynają się pojawiać nuty lasu liściastego, deszczu, drewna, skóry, czasami pojawiają się nuty grzybowe. A w tych herbatach zupełnie starych, które mają powyżej dziesięciu lat i więcej, pojawia się mentol, kamfora, faktycznie takie nuty mineralne przypominające ziemię, raczej suchą niż mokrą. To trochę jak z whisky, to jest bardzo podobnie.
Kilkunastoletnia herbata musi trochę kosztować. Ważę w dłoni sprasowany krążek o średnicy kilkunastu centymetrów.
– Ten, który trzymasz, kosztuje 700 złotych a waży około 350 gramów – odzywa się Woźniak. – To jest zbiór z 1999 roku.
No dobrze. Ale jak to przygotować? W owym gaiwanie, jak to mówił wcześniej Kuba?
– Ja zaparzam w małych glinianych czajniczkach – słyszę w odpowiedzi. – Do takiego stumililitrowego czajniczka wrzucam pięć-siedem gramów herbaty i zalewam wielokrotnie, zaczynając od bardzo krótkich zaparzeń, po 10-15 sekund. Ale każde kolejne jest dłuższe i przy herbacie dobrej jakości, możemy przeciągnąć ponad litr wody przez taki czajniczek, albo i więcej. Dlatego możemy obserwować jak ta herbata się rozwija, z każdym zaparzeniem jest inna, zmienia się, ewoluuje i to jest frajda. I jeśli zaczniemy myśleć o herbacie jako o trunku – dodaje Wojtek – no to te pięć gramów herbaty kosztuje nas 15 złotych czy 20, co przy butelce wina wychodzi tanio. A siedzimy, spędzamy fajnie czas i faktycznie dwie godziny możemy sobie tak pić po prostu.
Tak więc popijamy z tych glinianych czarek bez pośpiechu kolejne napary, relaksujemy się i jakby na przekór temu plastikowemu światu, który póki co zdaje się wyznawać filozofię nie „zero”, a „billion waste”, a herbatę zna tylko w wersji „ekspresowej”.
Święto herbaty 2019. Fot. jot