środa, 24 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: FOO FIGHTERS – Medicine at Midnight (recenzja) | 15.03.2021

Z niecierpliwością wypatruję już wiosny, bo zimę lubię tylko w twórczości Antonio Vivaldiego. Jako alternatywę dla domowego grzańca polecam zaś najnowszą płytę amerykańskiej formacji Foo Fighters. 

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Fot. ARC
 
 
W rockowym cyrku amerykańska formacja Foo Fighters porusza się zgrabnie dokładnie 26 lat, nie licząc okresu, który lider FF, Dave Grohl, spędził za bębnami Nirvany, jednego z najbardziej kultowych zespołów w historii rocka. Z legendy muzyki grunge pozostały już tylko płyty i wspomnienia, z dopiskiem, że jeśli chodzi o wspomnienia, to Grohl mógłby służyć tylko tymi z pogranicza delirium tremens swoich towarzyszy broni, zwłaszcza Kurta Cobaina i Krista Novoselica. O muzyce Grohl mógłby tymczasem pięknie opowiadać godzinami, cytując nie tylko dokonania pionierów grunge’u, ale też innych swoich ulubieńców. 

Piszę te słowa nieprzypadkowo na wstępie recenzji najnowszego albumu Foo Fighters – „Medicine at Midnight”. Takie zagęszczenie cytatów z mistrzów rocka, jak na tej płycie, świadczy albo o braku weny twórczej, albo wręcz przeciwnie – o świadomym czerpaniu ze spuścizny stylu, który wielu współczesnych artystów spisało na straty. Druga opcja jest poprawna. Grohl i spółka korzystają z 60-letniej kroniki rocka pełnymi garściami, dorzucając swoje sprawdzone zioła do tej mieszanki. Powstała przez to jedna z najlepszych płyt w karierze grupy, na pewno łatwiej strawna od nieco przekombinowanej poprzedniczki, „Concrete and Gold” (2017). 

 


Podobnie jak w przypadku recenzowanej wcześniej w Pop Arcie płyty „The Future Bites” Stevena Wilsona, również tym razem całe wydawnictwo cierpliwie czekało na właściwą okazję, by zaistnieć w przestrzeni publicznej. Grupa Foo Fighters tak długo zwlekała z premierą albumu, że w pewnym momencie wszystkim zainteresowanym osobom, włącznie z wytwórnią płytową Sony Music, 2020 rok skurczył się do walki z pandemią i liczenia strat. A wiadomo, że co się odwlecze, to nie uciecze. 

Premiera albumu miała miejsce 5 lutego i myślę, że Foo Fighters trafili z datą premiery idealnie. „Medicine at Midnight” to pierwsze w tym roku poważne rockowe wydawnictwo na rynku amerykańskim, zdominowanym w okresie wyborów prezydenckich przez gwiazdy country (zawsze jak są wybory w USA, mamy za oceanem wysyp płyt country; to tamtejsza dziwna tradycja). Otwierający krążek „Making a Fire” to typowy kopniak na początek. W refrenie Grohlowi towarzyszy jego 14-letnia córka, Violet, a całość została zgrabnie wyprodukowana, podobnie jak pozostałe piosenki na niezbyt długiej, bo zaledwie 36-minutowej płycie. Producent Greg Kurstin, który swoją receptę na sukces pokazał w pełni przy okazji albumów Adele czy Becka, z Foo Fighters współpracował już na przedostatniej płycie, wspomnianej wyżej „Concrete and Gold”. Dopiero jednak na „Medicine at Midnight” wzajemna chemia zaczęła działać. 

 


Przykład idealny? Drugi utwór na płycie, „Shame Shame”, w którym zupełnie brakuje typowych dla Foo Fighters ścian gitar, za to całości dominuje prosty, łatwo wpadający w ucho powtarzający się w kółko tytułowy refren przechodzący w ekspresyjny śpiew Grohla. „Cloudspotter” brzmi z kolei jak stary, dobry… Roxette. Takie trochę niespodziewane porównanie od razu wpadło mi do głowy, aczkolwiek zawsze, kiedy słucham nowych płyt, staram się nie myśleć o ewentualnych muzycznych powiązaniach. W tym przypadku moją trenowaną latami barierę zerwał doszczętnie niespotykany dotąd w twórczości Foo Fighters pop-rockowy hicior na miarę „Joyride” szwedzkiej grupy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ortodoksyjni fani Foo Fighters na trzeciej piosence zakończyli przygodę z nowym albumem, chociaż jednym tchem należy też dodać, że z dużą stratą dla samych siebie. Zanurzając się bowiem głębiej w nową płytę Grohla i spółki, ostrego rocka czuje się coraz więcej, a wygłupów coraz mniej. 

 


Świetne wrażenie robi tytułowy „Medicine at Midnight”, ze zniewalającą linią basową Nathana Mendela, dudniącą niczym koła pociągu, a także rewelacyjnym wokalem Grohla. „No Son of Mine” to przelot nad kukułczym gniazdem w punk-metalowym odrzutowcu i swoisty hołd Grohla dla jednego z jego muzycznych bohaterów – zmarłego w 2015 roku Lemmy’ego Kilmistera, lidera Motörhead. Głośno i typowo dla Foo Fighters robi się również w ukrytym pod numerem 7 „Holding Poison”. W tym soczystym kawałku najbardziej lubię gitarową solówkę, machniętą jak gdyby od niechcenia, podejrzewam że za pierwszym wejściem, ale wyszło genialnie. Obowiązkowy motyw The Beatles ukrywa się w przedostatnim temacie – „Chasing Birds”, klasycznej przytulance, jakich Foo Fighters skomponowali już dziesiątki. Dużo lepiej wypada w zestawieniu spokojnych utworów „Waiting on a War”, czwarty w kolejności na płycie, z akustycznym wstępem, hipnotyzującym refrenem i głośnym, elektryzującym finałem. 

Jeśli zaś chodzi o ścisły finał albumu, Foo Fighters w utworze „Love Dies Young” postawili na intuicję, serwując piosenkę w stylu, jaki tygryski lubią najbardziej. Jak wróci normalność, a co za tym idzie również koncerty, ten kawałek będzie kolejnym stadionowym hitem zespołu, który chce grać do końca świata i o jeden dzień dłużej.  
 



Może Cię zainteresować.