czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 188: Niezniszczalni | 03.04.2016

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 15 s
Iggy Pop zawsze mógł liczyć na świetnych współpracowników. Fot. ARC

Bohaterami najnowszego wydania Pop Artu są niezniszczalni Iggy Pop i Steven Spielberg. Iggy nagrał jedną z najlepszych płyt w karierze, Spielberg zauroczył widzów „Mostem szpiegów”. Przyjemnej lektury!

MUZYCZNA RECENZJA

IGGY POP – POST POP DEPRESSION

Już za życia krążą o nim legendy. Mówią, że jest niezniszczalny. Jeśli jest na naszej planecie ktoś, kto ma idealne predyspozycje do tego, by przeżyć w zdrowiu apokalipsę, to jest nim Iggy Pop. 69-letni ojciec chrzestny punk rocka po dwóch płytach utrzymanych w konwencji... szansonu oraz niezbyt udanej reaktywacji The Stooges, wraca do korzeni brudnego rocka. W rewelacyjnej formie. 

Iggy Pop album „Post Pop Depression” stworzył wspólnie z liderem formacji Queens Of The Stone Age”, Joshem Homme´em, klawiszowcem The Dead Weather Deanem Fertitą oraz perkusistą grupy Arctic Monkeys Mattem Heldersem. To słychać i widać. Słychać we wszystkich kompozycjach nacechowanych rockowym entuzjazmem, w który lekko zwątpiliśmy po ostatnich muzycznych eskapadach Iggiego. Widać zaś po warstwie estetycznej albumu (Josh Homme jest jednym z największych fanów nowoczesnego dizajnu), a także wizualizacji wybranego na singla utworu „Gardenia”. Człowiek z brokułą zamiast głowy spacerujący po anonimowym supermarkecie, kiwający się rytmicznie do świetnej skądinąd piosenki powala na kolana. „Post Pop Depression” to również jedna z tych płyt, które wchodzą do głowy od pierwszego przesłuchania. Braki intonacyjne Iggiego, który – przyznajmy to sobie bez bicia, nigdy nie był śpiewakiem operowym, nawet po prysznicem – retuszują proste linie wokalne napisane w sam raz pod kątem możliwości „zwierzaka”.

Z muzyki, wbrew sugestii w tytule albumu, wcale nie nabawimy się post-popowej depresji. To tylko szydercze mrugnięcie w stronę obecnego pop kulturowego establishmentu. W warstwie tekstowej Iggy ociera się wprawdzie o krytykę współczesnego świata (znakomity „Paraguay”), ale na szczęście nie odczuwamy w tym nachalnego kaznodziejstwa i moralizowania typowego dla  wielu innych rockowych bardów. Album odbieram w kategoriach manifestu – „patrzcie, niejednokrotnie otarłem się o śmierć, ale wciąż żyję i mam się świetnie”. Iggy Pop zawsze miał smykałkę do nawiązywania zacnych przyjaźni. Josh Homme może poczuć się nobilitowany, dołączył bowiem do grupy osób, w której znajdują się zmarły niedawno David Bowie, Mick Jagger czy reżyser Jim Jarmusch. Wszyscy pomogli mu w najtrudniejszym okresie, kiedy to przegrywał walkę z nałogiem. Wytrenowany podróżnik po rockowych zakamarkach z pewnością odnajdzie w wielu kompozycjach na najnowszej płycie ślady Davida Bowie´go, Lou Reeda czy Marian Faithful. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że Iggy Pop w przeszłości też był muzą dla wspomnianych wyżej artystów. Towarzystwo wzajemnej adoracji? Nie, raczej rodzina aksamitnych rewolwerowców.    

FILMOWA RECENZJA

MOST SZPIEGÓW

Steven Spielberg nie potrafi kręcić głupich filmów. Owszem, zdarzały się w jego filmografii obrazy wyjątkowe („Lista Schindlera”), lepsze („Monachium”) i gorsze („Czas wojny”), ale nigdy poziom wykonawczy – i tu mam na myśli wszystkich na liście płac począwszy od samego Spielberga, a skończywszy na szoferach sztabu – nie zszedł poniżej poprawnego poziomu. Tak jest również w przypadku ostatniego obrazu mistrza, „Mostu szpiegów”. Tym razem można mówić o wyjątkowo udanym filmie, który na kanwie autentycznych wydarzeń z czasów zimnej wojny rozsupłuje sznurki zahaczające swoim ponadczasowym przekazem również o teraźniejszość.

Komuś może przeszkadzać „patriotyczny patriotyzm”, którym nacechowane są filmy Spielberga. Nawet te z kategorii przygodowo-popularnych, tak jak seria z Indiana Jonesem. Mnie spielbergowskie poczucie patriotyzmu zupełnie nie razi, wręcz przeciwnie. Uważam bowiem, że bez miłości do ojczyzny życie ludzkie jest bardzo ubogie. A warto podkreślić, że Tom Hanks w roli adwokata przydzielonego do obrony aresztowanego w Stanach Zjednoczonych rosyjskiego szpiega daje prawdziwy koncert amerykańskiego patriotyzmu. Takiego, o jakim marzą chłopcy na obozach letnich, ale na jaki odważą się tylko nieliczni z nich.

„Most szpiegów” składa się w zasadzie z dwóch części – amerykańskiej, w której do połowy filmu jesteśmy świadkami przygotowań moralnych i faktycznych głównego bohatera do obrony rosyjskiego szpiega, oraz części berlińskiej – kiedy to śledzimy znacznie dynamiczniejszą, wartką akcję rozgrywającą się we Berlinie Wschodnim. Zwłaszcza w drugiej części filmu w pełni ujawnia się talent twórców filmu. Spielberg, we współpracy z autorami scenariusza, braćmi Coenami, pokazuje typowe dla swoich filmów poczucie humoru schowane jak gdyby za murem pierwszego planu. A jednak, wiele dialogów wywołuje salwy śmiechu, aczkolwiek nie humor miał być narzędziem głównego bohatera dążącego do zrealizowania mistrzowskiej wymiany szpiegów z obu stron barykady.

Spielberg jednak zawsze taki był, ironiczny, a zarazem patriotyczny do bólu. Pozostaje wierny własnemu stylowi pracy, podobnie jak pozostaje wierny swoim nadwornym współpracownikom. Nie tylko Tom Hanks, ale również Janusz Kamiński, odpowiedzialny za zdjęcia do „Mostu szpiegów”, znów spotykają się na jednym planie. Kamiński z pozornie przewidywalnych obrazów układa w prosty sposób frapujący kalejdoskop emocji. Kiedyś wystarczyły ciemne zakamarki Casablanki, migoczące światło w hotelowym pokoju i dobrze skrojony garnitur. „Most szpiegów”, idealnie wręcz wpisujący się w klimat lat 50. ubiegłego wieku, zasługą polskiego laureata Oscarów otrzymuje jeden istotny atut „na bis” – perfekcyjne budowanie napięcia. Aczkolwiek łatwo dziś „wygooglować” wynik jednej z najbardziej spektakularnych akcji w dziejach CIA, warto wybrać się do kina nawet z tym bagażem wiedzy. Steven Spielberg w mistrzowskiej formie na to zasługuje.



Może Cię zainteresować.