środa, 24 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 214: Deep Purple na piątkę z plusem | 23.04.2017

Powrót zimy można sobie umilić gorącą herbatą albo też lekturą najnowszego Pop Artu. Do przeczytania m.in. recenzja nowego albumu brytyjskiej grupy Deep Purple, a także wrażenia z szóstego sezonu kultowego serialu  „Homeland”. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 60 s
Brytyjska grupa Deep Purple. Fot. ARC

MUZYCZNA RECENZJA

DEEP PURPLE – „Infinite” (2017)

Pięćdziesiąt lat w peletonie hard rocka zobowiązuje. Brytyjska formacja Deep Purple w zeszłym roku ogłosiła wprawdzie pożegnalną trasę koncertową, ale coś mi mówi, że sukces najnowszego albumu „Infinite” sprowokuje Iana Gillana i spółkę do zmiany decyzji. „Infinite” jest jubileuszową, dwudziestą w dyskografii grupy płytą studyjną. Poziomem dorównuje najwybitniejszym wydawnictwom w historii zespołu. Na pewno to najlepszy album od czasów „Perfect Strangers”, a to już kawał historii – dokładnie 31 lat.

Już na sam widok okładki „Infinite” robi się pięknie. Logo grupy wykute w mroźnym oceanie przez lodołamacz, stylizowane na znak nieskończoności. Dla mnie to jedna z najefektowniejszych okładek w historii rocka. W czasach plików MP3 taki chwyt ma szczególne znaczenie, bo pokazuje, że album muzyczny może być prawdziwym dziełem artystycznym, a nie tylko bezdusznym sygnałem cyfrowym. Na półki sklepowe oprócz klasycznej płyty CD trafiła też edycja winylowa i podejrzewam, że ortodoksyjni fani Deep Purple sięgną właśnie po czarny krążek. Pamiętam, jak będąc dwunastolatkiem z wypiekami na twarzy słuchałem na gramofonie marki Tesla zakupionej przez mojego wujka płyty „Perfect Strangers”. To była miłość od pierwszego przesłuchania. W przypadku „Infinite” jest podobnie.

Deep Purple wrócili z dalekiej podróży, w trakcie której podkradali własne pomysły, już na poprzednim wydawnictwie – „Now What?” z 2013 roku. Ten album też pojawił się na łamach Pop Artu i został przeze mnie bardzo pozytywnie potraktowany. Nie przypuszczałem jednak, że za cztery lata z Deep Purple wyląduję na hardrockowym Olimpie. Antyczni bogowie są niezwykle przychylni nie tylko dla Iana Gillana, śpiewającego na „Infinite” w rewelacyjnej formie. Kawał dobrej roboty odwalił klawiszowiec Don Airey, który w 2003 roku zmienił w zespole zmarłego Jona Lorda. Airey ośmielał się w Deep Purple stopniowo, sprawdzał, na ile koledzy z zespołu są przygotowani przyjąć jego pomysły. Po kiepskich płytach „Bananas” ((2003) i „Rapture Of The Deep” (2005) wreszcie przyszła pora, żeby pokazać pazury. Przedostatni album „Now What?” brzmiał świeżo właśnie za sprawą progresywnej gry Dona Airy´ego, znacznie różniącej się od klasycznych zagrywek Jona Lorda. Na najnowszym albumie klawisze rządzą jeszcze mocniej, momentami przywołując wspomnienia najlepszych czasów innej ulubionej przeze mnie grupy Porcupine Tree.

Otwierający nowy album utwór „Time For Bedlam” to prawdziwe wejście smoka. Słyszymy soczysty hard rock, w którym sekcja rytmiczna podpiera Iana Gillana ryczącego naprawdę w świetnej formie. Bez większych problemów broni się łatwo wpadający w ucho, fajny refren, od razu otrzymujemy też potężną serię z gitary Steve´a Morse´a. W miarę szybko, ale zarazem nastrojowo robi się w ukrytym pod numerem 3 „All I Got Is You”. O miłości wcale bowiem nie trzeba śpiewać smętnie, wystarczy znaleźć receptę na dobrą piosenkę. Dynamiczne kawałki „One Night In Vegas” i „Get Me Outta Here” są jak przedskoczkowie w Pucharze Świata. Mistrz pojawia się na belce w szóstym numerze – fantastycznym art rockowym „The Surprising”. Klawiszowiec Don Airey dyryguje w nim resztą załogi, słychać echa Yes, a nawet King Crimson. Po zespole, który dał światu taką perełkę, jak „Child In Time” – piękny, nastrojowy utwór z legendarnego albumu „In Rock” (1970) – można się było zresztą tego spodziewać (szkoda tylko, że musieliśmy czekać tak długo).

W art rockowej stylistyce utrzymana jest też przedostatnia na płycie prawie sześciominutowa kompozycja „Birds Of Prey”, z piękną gitarową solówką Steve´a Morse´a na zakończenie. Ten utwór pierwotnie miał posłużyć za finał całego albumu, ale Gillanowi zjawił się w pewną letnią noc duch Jima Morrisona, który – aczkolwiek brzmi to absurdalnie – nawet po śmierci zarabia na życie. W finale „Infinite” otrzymujemy więc nikomu niepotrzebną przeróbkę bluesa z teczki The Doors, „Roadhouse Blues”.

SZKLANA RECENZJA

HOMELAND (sezon 6)

Amerykańska stacja Showtime nie przestaje pozytywnie zaskakiwać. Ich flagowy serial „Homeland” właśnie dobrnął do finału szóstego (znakomitego) sezonu, w planach jest siódmy, a z mojej strony krzyczę: Tak! Niech ten projekt nigdy się nie skończy! W trakcie sześciu sezonów twórcy serialu udowodnili, że nawet w tematyce szpiegowskiej z wątkami thrilleru i obyczajówki można trzymać równy poziom, ba – nawet przeskoczyć ustawioną poprzeczkę, tak jak udało się to scenarzystom ostatniej serii. Pierwszoplanową postacią szóstego sezonu wciąż jest Carrie Mathison (świetna kreacja Claire Danies), która po powrocie z Berlina próbuje uregulować swoje życie prywatne, głównie relacje ze swoją córeczką. Po odejściu z CIA nastawia się na pracę w organizacji non-profit zajmującej się darmowymi poradami dla imigrantów, zwłaszcza z krajów Bliskiego Wschodu. Wydarzenia, które obudzą Nowy Jork z siłą porównywalną do 11 września 2001 roku, zmuszą hiperaktywną Carrie do działania. Tym razem twórcy serialu skupili się nie na arabskim terroryźmie, a ultraprawicowej, tajnej organizacji działającej w samym sercu Stanów Zjednoczonych. Więcej szczegółów z fabuły nie będę zdradzał, bo jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to szósty sezon ruszy jeszcze w tym roku w publicznej Czeskiej Telewizji (polscy widzowie mieli okazję obejrzeć serial, tyle że na płatnej platformie).

Ostatnia odsłona serialu pozwoliła w pełni zaistnieć Rupertowi Friendowi, którego kreacja niepełnosprawnego agenta Petera Quinna robi piorunujące wrażenie. „Homeland 6” to również aktorskie spełnienie marzeń dla Elizabeth Marvel, która wcieliła się w rolę nowej prezydent Stanów Zjednoczonych, Elizabeth Keane. Wszystko wskazuje na to, że aktorka ma obsesję na punkcie Białego Domu, bo w roli kontrkandydatki w wyborach prezydenckich pojawiła się również w innym kultowym serialu – „House of Cards”. Tym razem jednak poszła na całość, z korzyścią dla widzów, a także akcji serialu „Homeland”. Zaskakujący finał dwunastego odcinka, stanowiącego klamrę za szóstym sezonem, daje gwarancję, że z nową prezydent USA spotkamy się również w siódmej serii serialu. Ta mieszanka „political-fiction”, szpiegowskiego thrilleru i melodramatu wywołuje ciarki na plecach. „Homeland” jest serialem zarówno dla cyników, jak też osób empatycznych, które o lepszy świat walczą z domowego tapczana.

Cały Pop Art w ostatnim, sobotnim wydaniu "GL".

 



Może Cię zainteresować.