środa, 24 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 226: Dobrych filmów i dobrej muzyki nigdy nie za wiele | 15.10.2017

Do nakręcenia dobrego filmu nie trzeba bajońskich pieniędzy. Przekonuje nas o tym amerykański reżyser Taylor Sheridan, którego najnowszy obraz „Wind River” pretenduje do miana najlepszego filmu tego roku. Sporo do powiedzenia, a raczej wyśpiewania mają też muzycy indie-rockowej formacji The National. Październik da się lubić!

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 45 s
Kadr z filmu Wind River. Fot. ARC

FILMOWA RECENZJA

WIND RIVER

Reżyser Taylor Sheridan jest przedstawicielem nowej fali amerykańskiego kina. Jego poprzedni obraz „Hell Or High Water” również zagościł na naszych łamach. Pamiętam, że tamtą recenzję pisałem niczym w transie, będąc pod dużym wrażeniem talentu Sheridana. Teraz jest podobnie. 

„Wind River” jest filmem utrzymanym w podobnym klimacie, z motywami zaczerpniętymi z klasycznego amerykańskiego westernu. Główni bohaterowie filmów Sheridana swoje problemy nie rozwiązują w pojedynkę. Zawsze (i dotyczy to także innego świetnego obrazu reżysera, thrilleru „Sicario”) oglądamy parę na pozór niepasujących do siebie osób, które połączyła wspólna sprawa warta rozwikłania. W najnowszym filmie zagadkowe morderstwo w rezerwacie Wind River połączyło trapera Cory´ego z agentką FBI Jane. Sheridan zatroszczył się w filmie również o scenariusz. Dialogi są spójne, dynamiczne, nie brakuje im też dowcipnego iskrzenia. Akcja rozgrywa się w zaśnieżonym, mroźnym indiańskim rezerwacie na terenie Wyoming. To miejsce, o którym marzy każdy miłośnik westernów. Młoda, atrakcyjna agentka FBI Jane (świetna rola Elizabeth Olsen) marzy jednak o zupełnie innej szerokości geograficznej. Powołana w trybie awaryjnym z Las Vegas zjawia się w niegościnnym Wind River w butach na wysokich obcasach i kurtce przejściowej.

Początek filmu może więc budzić mieszane uczucia, obawiałem się bowiem najgorszego: zabiegu zwanego „jing-jang”, wykorzystywanego przez wielu mainstreamowych twórców, a polegającego na tym, że widzowi serwuje się na ekranie jednego półgłówka, jednego superbohatera i fajną historię w tle. Na całe szczęście Elizabeth Olsen wcale nie zagrała naiwnej blondynki, zaś Jeremy Renner w roli trapera pomagającego FBI w rozszyfrowaniu zabójstwa młodej dziewczyny tylko na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie twardziela. Swoje klimaty znajdą w tym filmie przede wszystkim fani prostej lini narracyjnej. Zawikłanych, mistycznych zbrodni znanych ze skandynawskich produkcji, w górzystym Wyoming próżno by szukać. Sheridan skupił się głównie na psychologicznym szkicu i co za tym idzie – nie ustrzegł się moralizowania. W samym sercu indiańskiej kultury filozoficzne dywagacje brzmią jednak jakoś tak sympatyczniej, inaczej, niż chociażby na Wall Street.

Sympatycznie snująca się akcja w finale nabiera mocnego tempa. Tak jak w klasycznym westernie dobro wygrywa ze złem, ale zanim tak nastąpi, główni bohaterowie muszą wystrzelać wszystkie swoje pociski. Sheridan jest mistrzem mocnych finałów, co udowodnił w „Hell Or High Water”, a w nowym filmie potwierdził w jeszcze efektowniejszym stylu. Obraz „Wind River” wywalczył główną nagrodę publiczności na tegorocznym festiwalu filmowym w Karlowych Warach. W pełni zasłużenie. Dla mnie to najlepszy film mijającego roku. I w pewnym sensie również satysfakcja zawodowa dla odtwórczyni głównej kobiecej roli. Elisabeth Olsen „zasłynęła” bowiem wcześniej z udziału w takich porażkach filmowych, jak „Avengers: Czas Ultrona” czy „Godzilla”. 

MUZYCZNA RECENZJA

THE NATIONAL – SLEEP WELL BEAST

Amerykańska formacja rockowa The National zameldowała się we wrześniu z siódmą płytą studyjną w dyskografii. Siódemki zwykle bywają szczęśliwe, zaś w piłkarskiej drużynie są symbolem kreatywności. Z tym numerem na plecach nie można odcinać kuponów od sławy.

Matt Berninger i spółka nagrali najbardziej spójny i najbardziej nowatorski materiał w swojej karierze. Za pierwszym razem trochę marudziłem, ale wystarczył drugi odsłuch tej płyty i wszelkie wątpliwości rozpierzchły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

The National na albumie „Sleep Well Beast” są mistrzami drugiego planu. Na pozór łatwo wpadające w ucho melodie są kluczem otwierającym jeszcze inne drzwi. A za nimi? Burza indie-rockowych dźwięków, z których U2 już dawno zrezygnowali, a także huragan kakofonii, której nie powstydziliby się muzycy King Crimson. W delikatniejszych płaszczyznach The National brzmią tradycyjnie smętnie. Do takich utworów, jak „Nobody Else Will Be There”, „Born To Beg” czy „Dark Side Of The Gym” można, a nawet trzeba się przytulić, bez względu na fakt, że o miłości Matt Berninger śpiewa sporadycznie. O przemijaniu owszem („Day I Die”). To najbardziej intymny temat z całego albumu, w którym Berninger w otoczeniu gitarowego minimalizmu zastanawia się nad swoim życiem i śmiercią. „Co ze mną będzie, kiedy umrę. Gdzie będziemy?”, pyta Berninger swoją ukochaną żonę Carin. David Bowie, Leonard Cohen i inni wielcy nieobecni muzycznego świata już wiedzą. The National oddają im hołd na całym albumie, przesiąkniętym cohenowskim mistycyzmem, a także radością z eksperymentowania, która była kwintesencją twórczości Davida Bowie.

Rewelacyjnie słucha się ukrytego pod numerem 4 utworu „The System Only Dreams In Total Darkness”, rozbitego w środku fajnym riffem w stylu The Edge. Ostrych, rockowych kawałków nie brakuje na najnowszej płycie. Są efektem odważniejszych eksperymentów w studiu nagrań, które obiecywał Matt Berninger po ukazaniu się poprzedniej, trochę zachowawczej płyty „Trouble Will Find Me”. Trzyminutowy „Turtleneck” idealnie sprawdzi się na koncertach w pozycji rozgrzewki, tak pierwszoplanowej punkowej energii na płytach The National nie było od wielu lat. A gdzie ten wspomniany wyżej huragan kakofonii? Proszę bardzo – „I Will Still Destroy You” (jak sama nazwa wskazuje, jest dziwacznie pięknie, zwłaszcza w finale pięciominutowego tematu), „Guilty Party” (z podobnym scenariuszem, czyli orgiami zapętlonych beatów na samym końcu), no i w końcu w zamykającym album, tytułowym „Sleep Well Beast”. Ponad sześć minut w miarę spokojnej jazdy, ale z takim ambientowym przytupem, że miejscami mocno zastanawiałem się nad tym, czy jeszcze obcuję z muzyką The National albo to już Klaus Schulze zaręczony z Brianem Eno. W tytułowym utworze baryton Matta Berningera zamienia się w miód, ale to miód z kwiatów opylonych w najgłębszych otchłaniach ludzkiej świadomości. 

CO SZEPTANE

GEORGE MICHAEL O STRACIE CZASU. Zmarły w grudniu zeszłego roku George Michael cierpiał na depresje, które „leczył” alkoholem, narkotykami i przypadkowym seksem. Przynajmniej takie konkluzje można wyciągnąć po obejrzeniu fragmentów szykowanego dokumentu „George Michael: Freedom”, którego „zajawki” pojawiły się w tym tygodniu w sieci. Jeden z najbardziej utalentowanych brytyjskich wokalistów popowych zaszokował twórców dokumentu stwierdzeniem, że jego życie było „stratą czasu i marnowaniem wysiłku”. Te słowa George Michael miał wypowiedzieć na 48 godzin przed śmiercią. Przypomnijmy, artysta zmarł 25 grudnia 2016 roku. Miał 53 lata. Przyczyną była kardiomiopatia rozstrzeniowa z zapaleniem mięśnia sercowego i otłuszczenie wątroby. George Michael został pochowany 29 marca w Londynie. W dokumencie „George Michael: Freedom” pojawią się również najbliżsi przyjaciele artysty, m.in. Elton John i Liam Gallagher.

CZEKANIE NA ŚRODKOWY PALEC DOLLY PARTON.Donald Trump zaczyna pojawiać się w tej rubryce częściej od Justina Biebera. Tym razem prezydent Stanów Zjednoczonych oberwał od rapera Eminema. Ten podczas jednej z imprez miał rapować do słów „mamy teraz w biurze kamikaze, który prawdopodobnie spowoduje nuklearną zagładę". Cały występ Eminem zakończył... pokazaniem środkowego palca do kamery. Trump jak zawsze nie przejmuje się tego rodzaju przejawami przerostu formy nad treścią. Grozą powieje w Białym Domu dopiero wtedy, kiedy środkowy palec pokaże prezydentowi gwiazda country, Dolly Parton.

POŻEGNALNA TRASA HEY. Zawieszać działalność to nie grzech, a raczej konieczność, przed którą staje w swojej karierze większość zespołów muzycznych. Teraz ta „morska przypadłość” spotkała muzyków grupy Hey. Jak długo potrwa przerwa w karierze polskiej kultowej formacji rockowej, nie wiadomo. Katarzyna Nosowska w jednym z ostatnich wywiadów prosi jednak fanów o wyrozumiałość i cierpliwość. Na otarcie łez grupa Hey przygotowuje efektowną pożegnalną trasę koncertową po Polsce. Trasę pod nazwą „Fayrant” zaliczy z zespołem również Piotr Banach, dla którego będzie to pierwsza okazja od lat do zagrania przebojów Hey z Kasią Nosowską na jednej scenie. Najbliżej Zaolzia muzycy pojawią się 8 grudnia w katowickim Spodku.

ILE DAŁBYM, BY ZAPOMNIEĆ?Muzyka z gatunku hip hop-polo robi furorę w sieci. To takie disco-polo z pseudo-rapowym zacięciem, czyli krótko mówiąc... kupa. Na taką kupę nieświadomie wdepnął ostatnio Robert Lewandowski, który pojawił się w internetowej przeróbce przeboju „Ile dałbym, by zapomnieć” autorstwa Jeden Osiem L. Król strzelców piłkarskich eliminacji MŚ wywindował dowcipną piosenkę na szczyt popularności, tak jak zrobił to wcześniej z szamponem przeciwłupieżowym i szalikami Adama Nawałki. Jeśli wierzyć zapewnieniom żony piłkarza, Anny Lewandowskiej, Robert na co dzień słucha zupełnie innej muzyki. Nawet niech będzie to Jeden Osiem L albo Weekend, najważniejsze, żeby „Lewy” nie zapomniał o strzelaniu bramek. Będzie nam potrzebny w przyszłym roku na mundialu w Rosji.  

Autor rubryki Pop Art: Janusz Bittmar

 

 



Może Cię zainteresować.