wtorek, 23 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Ilony, Jerzego, Wojciecha| CZ: Vojtěch
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 227: Magia Roberta Planta i Avishai´a Cohena | 12.11.2017

Dwa świeże, genialne albumy muzyczne, a do tego premierowe, wyłącznie kobiece wydanie rubryki „Co szeptane”. Zaczynamy.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 15 s
Robert Plant starzeje się z gracją. Fot. ARC

MUZYCZNE RECENZJE

ROBERT PLANT – Carry Fire

Już za życia stał się nieśmiertelny. Mamy do czynienia jednak z zupełnie innym kultem jednostki – bez pomników wznoszonych z marmuru, bez wzniosłych przemówień z ambony. Robert Plant, były lider brytyjskiej formacji rockowej Led Zeppelin, sam buduje pomniki – na fundamentach rewelacyjnej, ponadczasowej muzyki.

„Carry Fire” jest jedenastym solowym albumem Planta, aczkolwiek określenie „solowy” w przypadku 69-letniego wokalisty nie oddaje w pełni atmosfery, w jakiej powstawały najnowsze utwory. Podobnie jak na poprzednim albumie „Lullaby and the Ceaseless Roar”, również tym razem Plant zaprosił do współpracy członków grupy The Sensational Space Shifters. Eklektyczny charakter płyty akcentują zaś dwaj nowicjusze w zestawieniu sesyjnym – Seth Lakeman, który zagrał na altówce i skrzypcach, oraz albański wiolonczelista Redi Hasa. W przeróbce piosenki autorstwa Ersela Hickeya „Bluebirds over the Mountain” gościnnie śpiewa z kolei Chrissie Hynde z zespołu The Pretenders. Cover nudnej jak flaki w oleju piosenki z lat 50. ubiegłego wieku zupełnie nie pasuje do zawartości całej płyty i trudno mi zrozumieć, dlaczego Plant wsadził go na przedostatnie miejsce – wyśmienitego skądinąd albumu.

Płytę „Carry Fire” otwiera typowa dla zakochanego w fuzjach muzycznych Roberta Planta piosenka „The May Queen”. Rusza leniwie, w country stylu, ale mglisty poranek w Alabamie szybko przeradza się w barwny korowód z pięknym finałem zagranym przez Rediego Hasę. W „New World” robi się klasycznie rockowo, gitarowe akordy brzmią jak za starych, dobrych czasów Led Zeppelin, a refren nieśmiało ociera się o nową falę rocka z lat 80. ubiegłego wieku. Subtelniejsze oblicze „Carry Fire” reprezentują urocze ballady. Ten album to istne El Dorado dla zakochanych. Ukryty pod numerem trzecim „Season´s Song” w finale zamienia się w wokalną ekwilibrystykę Planta, który wprawdzie w wysokich rejestrach nie sięga już najlepszych czasów Led Zeppelin, ale wciąż potrafi zauroczyć swoim niepowtarzalnym głosem. Perłą w koronie na poprzedniej płycie była urocza kompozycja „A Stolen Kiss”. W podobnym klimacie utrzymana jest na „Carry Fire” pięciominutowa oniryczna uczta – „A Way With Words”. Są takie dni w roku, że nawet cebula nie potrafi wycisnąć nam łez, ale zapewniam – ta piosenka na bank zda egzamin. 

Robert Plant zdaje sobie sprawę z upływającego czasu. W swoim życiu nie marnuje więc ani jednej minuty. Jego muzyczne wojaże wpisują się w kalendarz prywatnych podróży, najczęściej po Bliskim Wschodzie i północnej Afryce. Tytułowy „Carry Fire” zabiera słuchacza na orientalne targowisko, gdzie jednak zamiast perskimi dywanami handluje się ludzką duszą. Głosy fanów nawołujące do reaktywacji Led Zeppelin są w moim odczuciu bezpodstawne. Robert Plant nie potrzebuje do szczęścia Jimmiego Page´a, by nagrywać nieśmiertelne albumy.

AVISHAI COHEN – 1970

Było Cohenów wielu, ale żaden z nich nie potrafił zagrać tak na kontrabasie, jak Izraelczyk Avishai Cohen.

Muzyka jazzowa z elementami klezmeru i szczyptą orientu zapewniła Cohenowi międzynarodową sławę. Po świetnie przyjętych albumach jazzowych, takich jak „Seven Seas” (2011) , „Duende” (2012), „Almah” (2013) i „From Darkness” (2015) Avishai Cohen zdecydował się w tym roku na bardzo odważny krok – nagrywając płytę zdominowaną przez... pop. Odbiorcy jazzu otwarci na różne gatunki muzyczne strawią utwory z albumu „1970” bez większych problemów, niewykluczone nawet, że zakochają się w tej płycie od pierwszego przesłuchania. Dla ortodoksyjnych słuchaczy jazzu obcowanie z lekkimi, często kokieteryjnymi piosenkami może być jednak ciężkim orzechem do zgryzienia. Dla mnie Avishai Cohen jest bohaterem, bo pomimo żydowskiego pochodzenia nie gardzi kulturą arabską, co więcej, z pietyzmem łączy na pozór odmienną dynamikę klezmerską z arabskimi akcentami, wykorzystując do tych zabiegów m.in. tradycyjny arabski instrument – lutnię. Typowym przykładem jest ukryty pod numerem czwartym wciągający niczym mantra „Se´i Yona”. W podobnym klimacie, tyle że z bardziej popowym zacięciem, utrzymany jest utwór „D´ror Yikra”. Cohen na nowym albumie nie tylko zrezygnował z długich, jazzowych improwizacji, ale po raz pierwszy w karierze zatroszczył się też o wszystkie partie wokalne. Barwą głosu pozytywnie zaskakuje, mieszcząc się gdzieś na pograniczu Erica Claptona i Stinga (sam Avishai Cohen w jednym z ostatnich wywiadów przyznał, że barwą głosu do złudzenia przypomina swoją mamę...).

Cohen zmęczony najwyraźniej pokaźną serią jazzowych albumów postanowił wykąpać się w zupełnie innej wannie. Otwierający album temat „Song of Hope” spokojnie mógłby znaleźć się na najlepszych płytach takich grup, jak Chicago i Toto. Zaraźliwy refren nie daje spokoju, mruczę go już od tygodnia, a światełka w tunelu nie widać. W przypadku piosenki „My Lady” jest podobnie, zaś w tematach „It´s Been So Long” i „Motherless Child” raczymy się claptonowskim białym bluesem, na którego nie znaleziono jeszcze antidotum. Tym razem kontrabasowe pokazówki Cohen ograniczył do minimum, ale jednak skusił się na jeden utwór, w którym daje pokaz  mistrzowskiej gry na tym intsrumencie. W latynoskim standardzie „Vamonos Pa´l Monte” Cohen wrócił do jazzu, tak jak wracamy do Boga w chwilach zwątpienia. Łatwo można zostać zakładnikiem tej płyty. Avishai Cohen udowadnia, że z jazzowym wykształceniem niekoniecznie trzeba pozostawać wyłącznie przy jazzie.

CO SZEPTANE 

SPACEY NA INDEKSIE, INNI W KOLEJCE. Kevin Spacey przeżywa ciężkie czasy. Wpływowy hollywoodzki aktor nie tylko zmuszony był pod wpływem starych wypranych brudów przyznać, że w łóżku woli mężczyzn od kobiet, ale runął mu też domek z kart – i to dosłownie. Kultowy serial stacji Netflix „House of Cards” w kolejnych sezonach obędzie się bez Kevina Spacey, który wcielił się w postać Franka Underwooda – czyli fikcyjnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. W pruderyjnych Stanach każda afera z podtekstem seksualnym jest potencjalnym zagrożeniem dla przemysłu szołbiznesowego. Producenci wolą nie ryzykować, a reżyserzy trzymać się zdala od „bohaterów” pierwszych stron tabloidów. Tak jak Ridley Scott, który też postanowił zerwać z Kevinem. W najnowszym filmie Scotta, „Wszystkie pieniądze świata”, Kevina Spacey zastąpi Christopher Plummer, a dokładnie rzecz ujmując – nakręcone już sceny z udziałem Spacey´egozostaną nakręcone jeszcze raz z Christopherem Plummerem. Skandale seksualne zataczają tymczasem za oceanem coraz szersze kręgi. W sidłach tabloidów znalazła się nawet piosenkarka Mariah Carey oskarżona przez swojego kierowcę o molestowanie seksualne. Spokojnie mogą spać tak na dobrą sprawę tylko Michael Jackson i Prince, bo w niebie prenumerują zupełnie inne gazety.

FARNA „SKAZANA NA BUSA”. Ewa Farna, ekskluzywny zaolziański towar eksportowy, szykuje się do promocji filmu biograficznego „Ewa Farna 10: Skazana na busa”. Jak czytamy w oficjalnej notatce prasowej, Farna wyruszy z filmem w trasę promocyjną po Polsce. Na produkcję złożyły się archiwalne, niepublikowane dotąd zdjęcia i materiały wideo z życia wędrynianki. W filmie nie zabraknie też rozmów z rodzicami Ewy Farnej, muzykami z zespołu i ludźmi z branży. Fani obejrzą też filmowe zdjęcia ze ślubu Ewy i Martina.

REALIZM KUCHENNY BRITNEY SPEARS. W tej dziewczynie od zawsze tkwił duży potencjał. Zaczęło się od tego, że jest atrakcyjną blondynką. To zawsze spory atut. Potem dołączyła intrantna kariera muzyczna na kanwie zwycięstwa w amerykańskim „Idolu”, a teraz? Britney Spears, bo o niej mowa, szykuje się do kariery malarskiej. Pierwszy swój obraz sprzedała za bagatelka dziesięć tysięcy dolarów. Nabywca zakochał się podobno w obrazie od pierwszego wejrzenia. Miał też stosunkowo ułatwione zadanie, bo w odróżnieniu od kubistycznych form Pablo Picassa Britney Spears czerpała pełnymi garśćmi z realizmu kuchennego, uwieczniając na płótnie... zwykłe kolorowe kwiaty.

SELENA GOMEZ „KOBIETĄ ROKU”. Kontynuujemy stricte kobiece wydanie rubryki „Co szeptane” (Kevin Spacey po swoim „coming out” chyba się nie obrazi). Pora na piosenkarkę Selenę Gomez, która została laureatką tegorocznej edycji nagród magazynu „Billboard” – Women in Music. Wyróżnienie „Kobieta Roku” Selena Gomez odbierze na gali w Los Angeles zaplanowanej na 30 listopada. W uzasadnieniu organizatorów nagród czytamy m.in., iż „Selena nie tylko króluje na listach przebojów, ale nieustannie zachęca kobiety, by były szczere i nie obawiały się użyć swojego głosu. Selena nigdy nie kryje tego, co myśli i używa swojego wpływu, by zachęcać do tego innych”.

 



Może Cię zainteresować.