czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 230: Polski rock ma się dobrze | 31.12.2017

To już miejmy nadzieję definitywny koniec zwariowanej pogoni za podarunkami (i wymianą podarunków za inne) w galeriach handlowych. Przyhamujmy, pogrążmy się w kontemplacji. Warto.

Ten tekst przeczytasz za 3 min.
Okładka nowej płyty zespołu Coma. Fot. ARC

MUZYCZNA RECENZJA

COMA – Metal Ballads Vol 1

Chłopakom z łódzkiej formacji Coma nigdy nie brakowało poczucia humoru. Lider grupy, Piotr Rogucki, zasugerował w zeszłym roku, że nowy album powinien być zdecydowanie inny od koncepcyjnej nudziarni „2005 YU55” z 2016 roku, na którą skądinąd złożyły się głównie filozoficzne wywody Roguckiego. Większość fanów zespołu jego słowa skwitowała z zadowoleniem, ale też z lekką nutą niepewności. Niepokój rozwiały jednak pierwsze, soczyste nuty z nowego albumu nazwanego dowcipnie „Metal Ballads Vol 1”.

Nazwa albumu w ironiczny (albo nostalgiczny?) sposób odwołuje się do lat 80. ubiegłego wieku, kiedy to królowały w sklepach przeróżnej maści kompilacje największych przytulanek zespołów heavy metalowych. Te nawiązania w przypadku albumu Comy są poniekąd uzasadnione. Chyba żadna inna płyta w dyskografii grupy nie trąciła tak mocno myszką, w pozytywnym słowa znaczeniu, jak właśnie „Metal Ballads Vol. 1”. Muzycy wrócili do przeważnie krótkich, rockowych kawałków. Po odważnych deklaracjach Roguckiego można się było spodziewać wszystkiego, włącznie z nagraniem szansonów do słów Tomasza Hajto, byle pozbyć się szufladki poetyckiego megalomana. Jednak tak rewelacyjnej płyty chyba nikt się nie spodziewał.

Na pierwszy rzut oka staromodne brzmienie gitar w otwierającym album skocznym kawałku „Uspokój się” przywołuje skojarzenia z nową falą polskiego rocka – właśnie ze wspomnianych lat 80. minionego stulecia. Rogucki śpiewa zresztą trochę inaczej, niż na „Hipertrofii” i „Czerwonym albumie”, gdzie chyba najlepiej zdefiniował kategorię zmanierowanego wokalisty. Na „Metal Ballads Vol. 1” słychać echa Grzegorza Ciechowskiego i legendarnej Republiki, mamy potężną dawkę oldchoolowego Manaamu, rockowego Kultu. Retro-stylistyka najnowszego albumu na całe szczęście nie zapędziła jednak Comy w ślepy zaułek. Rogucki wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć, tak jak w wielce aktualnych utworach „Lajki” i „Widzę do tyłu”. Aluzje do aktualnej sytuacji społecznej aż proszą się, by je rozszyfrować w świetnych piosenkach „Odniebienie” i „Cukiernicy”. Taką Comę lubię najbardziej. W krótkich formach muzycznych, bez przerostu formy nad treścią chłopaki wyciskają nad głowę niesamowite ciężary. „Teraz jestem dwustuwattową żarówką” – krzyczy Rogucki w refrenie jednego z najmocniejszych momentów na płycie – pięciominutowego rockowego manifestu „Za chwilę przestaniemy świecić”.

Po kiepskim, przywoływanym już w tej recenzji poprzednim wydawnictwie „2005 YU55”, zwątpiłem, że „Roguc” i spółka będą jeszcze w stanie kiedykolwiek uwrażliwić się na piękno. W utworze „Za słaby”, który traktuję jako piękną kontynuację „Popołudnia bezkarnie cytrynowego” z „Hipertrofii”, Coma daje rozgrzeszenie wszystkim, którzy w nią zwątpili.



Może Cię zainteresować.