wtorek, 23 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Ilony, Jerzego, Wojciecha| CZ: Vojtěch
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Bartkowiak, czyli polskie wejście smoka | 15.08.2021

Czas na męskie kino. W tej rubryce lubimy czasami pofilozofować, ale nie tym razem.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 15 s
„Bartkowiak” na pewno nie zgubi się w ramówce Netflixa. Fot. mat. prasowe

RECENZJA

BARTKOWIAK 

Clint Eastwood, Bruce Lee, Jean Paul Belmondo, Sylvester Stallone, Jean-Claude Van Damme, Steven Seagal, Casper Van Dien, Jason Statham, Vin Diesel, Liam Neeson, Daniel Craig. To moja prywatna jedenastka „Ligi Sprawiedliwych” – stróżów ładu na świecie, opiekunów bezbronnych babć, dziadków i niewiast, posługujących się w trakcie swojej misji szerzenia dobra na ziemi zarówno mięśniami, jak też mózgiem. Ci oto panowie byli (w przypadku zmarłego Bruce’a Lee) i są zaprzeczeniem powszechnie przyjętej tezy (stworzonej skądinąd przez płeć piękną), że „faceci nie potrafią robić dwóch rzeczy naraz”. Każdy zespół z prawdziwego zdarzenia do pełnego sukcesu potrzebuje też klasowych zmienników. Jednego adepta znalazłem w zeszłym tygodniu w serwisie streamingowym Netflix, zaprzyjaźnionej z Pop Artem platformie serialowo-filmowej, bez której długi (z przerwami) lockdown byłby trudny do zniesienia.

Panie i panowie: kłania się nisko Józef Pawłowski. Młody aktor, znany m.in. z bardzo udanego kinowego obrazu Jana Komasy „Miasto 44”, w produkcji Netflixa wcielił się w zawodnika MMA Tomasza Bartkowiaka, poturbowanego niesamowicie zaraz w pierwszych scenach filmu, wychodzącego stopniowo z impasu za sprawą przewidywalnego, ale mimo wszystko wciągającego scenariusza Daniela Bernardiego. Film „Bartkowiak” pozwoli widzowi rozkoszować się chwilą tylko pod warunkiem, że na półtorej godziny wyłączymy szare komórki mózgowe i po prostu zaakceptujemy fakt, że to klasyczne kino akcji ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami.

Logiczne braki w scenariuszu zostały zastąpione przez całkiem udane sceny walki, ułożone idealnie pod fana MMA – dla niewtajemniczonych, sportu walki (angielski skrót oznacza „Mixed Martial Arts”, czyli mieszankę różnych stylów bojowych wykorzystywanych w ringu). MMA wprawdzie jeszcze nie ma na igrzyskach olimpijskich, ale założę się z wami, że za paręnaście lat marzenia fanów staną się faktem. Wracam jednak na plan filmowy „Bartkowiaka”, gdzie sporo się dzieje pomimo chaotycznej narracji i nieco drętwego aktorstwa Pawłowskiego.

Na plus chciałbym wyróżnić dobrze skrojone sceny walki, zarówno te czysto bokserskie, jak też bardziej wyrafinowane. Pawłowskiemu brakuje wprawdzie kinetycznej i gimnastycznej finezji Jasona Stathama, który, zanim jeszcze trafił przed kamerę, karierę zaczynał jako wyczynowy pływak i skoczek do wody. Pawłowski w całym filmie porusza się nieco przygarbiony, jak gdyby od urodzenia spał na zbyt miękkim materacu. Choreografia pojedynków pięściarskich, kopniaków w przeróżne części ciała, lista rozbitych rekwizytów może nie robią takiego wrażenia, jak w topowych zachodnich produkcjach, ale wstydu też nie ma.

A po co to wszystko? Przecież w życiu oprócz przyjmowania kopniaków na głowę można też pracować chociażby w bibliotece bez narażania swojego życia… Ano w imię honoru, żeby zemścić się za śmierć brata uwikłanego w machloje z gangsterami próbującymi przejąć rodzinny interes w postaci nocnego klubu w lukratywnej dla deweloperów części miasta. Brzmi znajomo? Ależ oczywiście, bo to kolejna kalka… kalki, powielany od lat schemat męskiego kina. „Bartkowiakowi” najbliżej do filmów z Brucem Lee, w których walczono zazwyczaj o dobre imię mistrza kung-fu, bądź też skromnego klubu sztuk walk (tu mamy „night club” z występami dziwacznych raperów). Dla naszego bohatera mistrzem jest pierwszy trener bokserski, trenowany alkoholik Paweł Sozoniuk (w tej roli nieco ociężały Szymon Bobrowski). Reżyser Daniel Markowicz największe wyzwanie postawił jednak przed innego aktora. Bartłomiej Topa w roli czarnego charakteru, głównego antybohatera odnajduje się z dużym trudem. Postać biznesmena-gangstera kolekcjonującego japońskie militaria i przeróżnej maści badyle z kraju kwitnącej wiśni w ogóle mu nie pasuje. A może tak mi się tylko wydaje, bo pamiętam bohaterów, których aktor ten wykreował wcześniej i to z dużo większym wdziękiem: w serialu HBO „Wataha”, walecznym obrazie „Karbala” czy najsłabszym w karierze reżysera Wojtka Smarzowskiego, ale wciąż wywołującym kontrowersje filmie „Drogówka”. 

O ile tematycznie „Bartkowiak” ociera się o legendę gatunku – „Wejście Smoka” ze wspomnianym już Brucem Lee, o tyle warsztatowo najbliżej mu do filmów pop-kulturowego polskiego reżysera Patryka Vegi. „Bartkowiakowi” brakuje jednak chałupniczego poczucia humoru z „Pitbulla”, co twórcy nadrabiają w różny sposób. Mamy więc przerysowane, nasycone kolorami sceny, kiczowate ujęcia Zakopanego z dronów i szereg innych chwytów, które jeszcze kilkanaście lat temu obraz Daniela Markowicza skazałyby od razu na wypożyczalnie kaset VHS. Mamy jednak rok 2021 i Netflixa, który nawet z na pozór pretensjonalnych produkcji potrafi wykrzesać maksimum. „Bartkowiak” jest więc idealnym filmem na lato, po którego obejrzeniu z chęcią sięgniemy po książki Umberto Eco. Dla zwykłego podreperowania intelektu i dobrego samopoczucia.

Janusz Bittmar


Może Cię zainteresować.