czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Dobre kino wciąż istnieje | 25.02.2020

Dwaj „wielcy przegrani” tegorocznej gali Oscarów – filmy „Boże Ciało” Jana Komasy i „1917” Sama Mendesa – to bohaterowie najnowszej odsłony Pop Artu. Przegrani nie znaczy, że gorsi. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Oszczędna i poniekąd zimna kamera zaczyna emanować energią tylko w najbardziej ekspresyjnych scenach. Fot. mat. prasowe

RECENZJE

BOŻE CIAŁO

Najlepsza reżyseria oraz Nagroda Publiczności na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a także sukces najświeższy – czyli ścisły finał w kategorii „Najlepszy film międzynarodowy” podczas Oscarów 2020 w Los Angeles. „Boże Ciało” Jana Komasy przegrało wprawdzie z południowokoreańskim obrazem „Parasite” (skądinąd triumfatorem całej tegorocznej oscarowej gali), ale dla mnie nie ma to większego znaczenia. Oscary zawsze były i będą odzwierciedleniem aktualnie lansowanej poprawności politycznej. Odważny film Jana Komasy nie pasuje zaś do tego obrazowego schematu. To jeden z takich filmów, które chce się obejrzeć w kinie, żeby po powrocie do domu ponownie do nich zatęsknić.

„Boże Ciało” zajmuje w filmografii Jana Komasy szczególne miejsce. 39-letni reżyser sprawdził to zresztą na własnej skórze. Poklepywania po plecach ze słowami „świetne kino, bracie” dostały mu się od starszych i bardziej wziętych twórców, takich jak Wojtek Smarzowski. Obu reżyserów łączy zresztą podobne podejście do rzemiosła – naturalizm połączony z efektownością, w przypadku Komasy po raz pierwszy zastosowany na większą skalę w filmie „Miasto 44” (2014) nagrodzonym prestiżowym Paszportem „Polityki”. Obaj w swoich ostatnich filmach poruszyli też temat wiary, ale na tym kończą się podobieństwa. Komasa w „Bożym Ciele” nie poszedł bowiem na łatwiznę, którą zarzucano Smarzowskiemu w przypadku „Kleru”. Niczym alchemik dwutlenek węgla zamienił w tlen, poruszając się po ścieżkach wiary z nadzieją, której zabrakło antyklerykalnie nastawionemu Smarzowskiemu.

„Boże Ciało” jest opowieścią o wybaczeniu. Wprawdzie nie wszyscy bohaterowie filmu radzą sobie z tym idealnie, ale obecność młodego księdza w zapadłej wiosce stopniowo otwiera zamknięte na cztery spusty drzwi. W głównej roli fałszywego księdza bryluje Bartosz Bielenia. 28-latek, na co dzień członek Nowego Teatru w Warszawie, tak mocno zidentyfikował się z graną przez siebie postacią Daniela – chłopaka warunkowo zwolnionego z poprawczaka, że chwilami miałem wrażenie, że aktorstwo wyniósł faktycznie z zakładu poprawczego. Zabawa Daniela w księdza, z której mieszkańcy wioski do końca nie zdają sobie sprawy, szybko zamienia się w prawdziwe posłanie.

Scenariusz 27-letniego Mateusza Pacewicza wciąga niczym najlepsza książka. Są takie filmy, które wypalają w mózgu wyłącznie obrazy, a o dialogach szybko zapominamy. W filmie Komasy mamy idealną symbiozę. Oszczędna i poniekąd zimna kamera zaczyna emanować energią tylko w najbardziej ekspresyjnych scenach. Chociażby wtedy, kiedy Daniel prowadzi pierwsze swoje nabożeństwo w kościele. Odpowiedzialny za zdjęcia Piotr Sobociński jr. skupił się głównie na ludziach, podkreślając ich wewnętrzną próbę wyłamania się ze stereotypówwygodnego traktowania tematów wiary na rzecz bardziej przemyślanych i co najważniejsze własnych decyzji.

Od pierwszych minut filmu zdajemy sobie sprawę z tego, że w finale nie będzie happy endu. Komasa pozostawia widzom pole do popisu, a pytania, które kłębią się wgłowach wraz z napisami końcowymi, zmuszają do głębszej refleksji. Proszę się więc przygotować na mocny, naturalistyczny finał „Bożego Ciała”.

1917

Nieznany epizod z pierwszej wojny światowej opisany, a raczej opowiedziany przez dziadka reżysera Sama Mendesa, Alfreda, posłużył za szkic do frapującej, surowej w przekazie przygody z frontu jednego z najbardziej absurdalnych konfliktów w historii ludzkości. O ile bowiem podczas II wojny światowej głównym wrogiem był Adolf Hitler, o tyle wojna z lat 1914-1918 sama stworzyła sobie czarnych bohaterów niejako na potrzeby własne (historycy niech mi wybaczą te dywagacje).

W ostatnich latach rozwiązał się worek z filmami wojennymi, ale dobrych produkcji wciąż jest jak na lekarstwo. Sam Mendes nie musiał jednak szukać recepty na dobre kino, bo w jego filmografii próżno szukać kiepskiej pozycji. Laureat Oscara za reżyserię filmu „American Beauty” (1999) jak mało kto we współczesnym kinie potrafi dryfować na falach z pozoru odmiennych stylistyk. Na pole bitwy I wojny światowej „odskoczył” sobie z dwóch udanych produkcji z agentem Jamesem Bondem i była to najlepsza decyzja w jego życiu.

Statuetki Oscara 2020 za zdjęcia, efekty specjalne i dźwięk nie pokrywały się wprawdzie z ambicjami Brytyjczyka, który celował znacznie wyżej, ale moim zdaniem są trafnym odzwierciedleniem największych atutów „1917”. Główny kamerzysta filmu, Roger Deakins, swoją wyobraźnią wywołuje ciarki na plecach. Nawet w tumanach kurzu, w zwałach błota, w epicentrum strachu dwójka głównych bohaterów nie traci resztek ludzkiej godności. Deakins kreśli plastyczne obrazy przy pomocy prostych chwytów – zbliżenia twarzy i szybkiego myku w inną stronę, choćby dla pokazania szczurów przechadzających się po stertach martwych ciał żołnierzy. Ponurą atmosferę potęguje zaś klimatyczna muzyka Thomasa Newmana, przypominająca trochę twórczość Hansa Zimmera.

Wątek narracyjny jest bardzo spójny i śledzi akcję ratunkową dwóch brytyjskich żołnierzy gdzieś na polu bitwy we Francji. Obaj mają za zadanie odnalezienie jak najszybciej batalionu przygotowującego się do natarcia na wycofujące się jednostki Cesarstwa Niemieckiego. Tylko oni dwaj i główne dowództwo wiedzą, że wycofywanie wojsk cesarskich jest zasłoną dymną, a w rzeczywistości to pułapka, w której śmierć może stracić blisko 2000 osób. Film Mendesa szybko zamienia się więc w pościg z czasem, a widzowi nie pozostaje nic innego, jak trzymać kciuki za powodzenie całej misji.

Można odnieść wrażenie, że w takiej stylistyce Mendes czuje się ostatnio najlepiej. James Bond przecież też od zawsze miał niewiele czasu, żeby uratować świat. „1917” to oczywiście nieporównywalnie ambitniejsze kino. Odtwórcy głównych ról – Dean-Charles Chapman (Blake) i George MacKay (Schofield) nie popijają na froncie Martini i nie rozmawiają o seksie. Są osaczeni przez zło, które skrada się ze wszystkich stron. Muszą zdążyć przed Panem Bogiem.     

Janusz Bittmar



Może Cię zainteresować.