piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Gray Man (recenzja) | 08.08.2022

Tym razem będzie szybko, łatwo i przyjemnie. W sam raz na środek lata. Oglądaliście już netflixowego Gray Mana? 

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Fot. mat. pras.
 
 
Do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie film „Komando” z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. To był bodajże rok 1986, parę miesięcy po premierze w Stanach i Europie, kiedy wielki Arnold wtargnął na pirackie kasety VHS i z czeskim lektorem konsekwentnie zrealizował swoje założenia – likwidację wszystkich wrogów w ciągu półtorej godziny. „Komando”, które zdefiniowało na nowo gatunek filmów akcji, do czasów obecnych pozostaje wzorem dla wielu twórców „akcyjniaków” klasy B. 

Kiedyś takie filmy, jak „Gray Man” lądowały od razu na półkach wypożyczalni kaset i nawet nie próbowały okazywać większych ambicji, na przykład kinowych, o festiwalowych laurach nie wspominając. W XXI wieku osiedlowe wypożyczalnie kaset zastąpiły sklepy z dopalaczami, a po nich pałeczkę przejęły – już legalnie – serwisy streamingowe. Zwłaszcza Netflix coraz mocniej zaczyna przypominać bazar używanych filmów i seriali jednorazowego użytku. Piszę to z bólem serca, bo jeszcze kilka miesięcy temu ta platforma dyktowała warunki na rynku. Ale to już przeszłość, o czym świadczą m.in. najnowsze dane ekonomiczne z centrali Netflixa. W skrócie: nie jest dobrze. Flagowym projektem filmowym Netflixa na lato 2022 miał być właśnie bohater dzisiejszej recenzji – „Gray Man” – film akcji  z iście gwiazdorską obsadą. Zagraniczni krytycy nie pozostawili na tym filmie suchej nitki, ja nie będę jednak aż tak surowy w ocenie.
 
Wychowany na wspomnianym obrazie „Komando”, ale też takich perełkach, jak „Cobra”, nie wspominając o klasyce gatunku, czyli serii z weteranem z Wietnamu, Johnem Rambo, w trakcie zwariowanej bitwy dobra ze złem modliłem się tylko o to, żeby reżyserskiemu duetowi braci Russo nie przyszło do głowy nakręcenie ciągu dalszego. Jeden „Gray Man” w zupełności bowiem wystarczy. Trzeba jednak jednym tchem dodać, że najdroższy film w historii Netflixa daje czadu, nie bacząc na logikę. A to w tym gatunku filmowym liczy się najbardziej. 
„Gray Man” w swoim czarno-białym podziale charakterów przypomina westerny z Johnem Waynem. Kanadyjski aktor Ryan Gosling, który wcielił się w główną postać – agenta CIA o pseudonimie „Six”, reprezentuje ekranowe dobro, zaś Chris Evans w roli byłego członka CIA, a obecnie prywatnego zabójcy kontraktowego Lloyda Hansena stoi po drugiej stronie barykady. Scenariusz filmu jest wprawdzie nieoryginalny do bólu, bo oczywiście zgodnie z szablonem filmów pseudo-szpiegowskich Hansen otrzymał zlecenie zabicia „Six” od przełożonych tegoż agenta, ale mniejsza z tym. „Gray Man” broni się przed zepchnięciem w otchłań filmowych gniotów innymi środkami. 200 milionów dolarów zainwestowanych w ten film przełożyło się na świetne sceny akcji, pościgi w mniej lub bardziej dziwacznych miejscach, wisienką na torcie jest zaś apokaliptyczne mordobicie w centrum Pragi. Jak zdradził Gosling w jednym z wywiadów, efektowne sceny nad Wełtawą kręcono do upadłego. Dopiero po którejś tam z rzędu odsłonie bracia Russo klasnęli w dłonie z zadowoleniem. To naprawdę widać w każdym ujęciu kamery, w radosnych wibracjach dronów rejestrujących całość z perspektywy lotu ptaka. Nowoczesna technika potrafi zdziałać cuda i niejednokrotnie uratować słaby scenariusz, tak jak w przypadku właśnie tego filmu. 
 


Kiedy „Gray Man” w ostrym sprincie osiągnął półmetek, przestałem przeklinać, przyjmując wszystkie warunki gry. Ray Gosling po raz kolejny potwierdził, że jest aktorem wszechstronnym. Mówi w filmie niewiele, tak jak Steven Seagal w swoich najlepszych czasach (które już nie wrócą, bo ten pan ostatnio kompletnie odjechał), za to ciosy rozdaje z częstotliwością ruchów kopulacyjnych królików. Warto podkreślić, że również choreografia walk robi duże wrażenie. Można się wprawdzie przyczepić do przekombinowanej stylistyki pojedynków, niektóre popisy są wręcz wymuskane do granic wytrzymałości, ale byłem w stanie to wszystko przełknąć. Gosling podobno trenował ostro na rok przed kręceniem, co w czasach pandemii wcale nie było łatwe. Zaległości zostały nadrobione efektami wizualnymi, najnowocześniejszym komputerowym montażem, tak, by całość wyglądała przyzwoicie i nie trąciła myszką. 

W przeciwieństwie do oszczędnego aktorstwa Goslinga stoi ekspresja każdego ruchu i mowy Chrisa Evansa, grającego wariata zdolnego do wszystkiego. Ich wzajemny pojedynek zdominował cały film, usuwając na boczny tor resztę protagonistów. Może z wyjątkiem Billy’ego Boba Thorntona, byłego szefa agenta „Six”, który na planie „Gray Man” otrzymał swoich „pięć minut” na przekazanie widzom uniwersalnych banałów życiowych.  

Jeśli wbrew dobrym intencjom wciąż nie przekonałem was do obejrzenia „Gray Man”, wyciągam z rękawa ostatniego asa. A są nim świetne lokacje. Zwiedzimy prawie cały świat bez czekania na walizki na pogrążonych w anarchii lotniskach. A pokazana w filmie Praga, włącznie z tamtejszymi bohaterskimi policjantami, może nas napawać prawdziwą dumą. 






Może Cię zainteresować.