Dzieciństwo Carli, dziś 39-letniej kobiety, było jak z bajki. W Argentynie żyła w dostatku, rozpieszczana przez rodziców. Ale wszystko ma swoją cenę i odwrotną stronę medalu. – Moja mama pochodzi z Moraw, urodziła się po wojnie w Czechosłowacji, w Uherskim Hradziszczu. Kiedy miała trzy miesiące, jej rodzice wyemigrowali razem z nią do Argentyny. Ojciec był synem włoskich emigrantów. Oboje studiowali prawo i dzięki temu się poznali, a potem w sobie zakochali. Urodziło im się dwoje dzieci: brat, o trzy lata ode mnie starszy, i ja – Carla rozpoczyna opowieść.
or
Dzieciństwo jak z bajki
Argentynka roztacza przede mną wizję pięknego kraju, pełnego słońca, gdzie ludzie są serdeczni, otwarci, witają się na ulicy, gotowi są pójść na kawę z dopiero co poznaną osobą. W tym pięknym i rozległym kraju, gdzie w różnych jego częściach występują równocześnie wszystkie cztery pory roku, wychowywała się Carla Luparia. Oboje rodzice byli prawnikami, matka ponadto senatorką. Dużo zarabiali, rodzina żyła w dobrobycie.
– Mieliśmy z bratem wszystko, czego zapragnęliśmy. Muszę przyznać, że byliśmy przez rodziców rozpieszczani. Ale brakowało nam wspólnie spędzanego czasu. Rodzice bardzo dużo pracowali, od rana do wieczora, mama często nocą wracała z parlamentu – przyznaje Carla.
Rodzice po kilku latach się rozwiedli. Dla matki odejście męża było tym większym ciosem, że związał się z jej najlepszą przyjaciółką. Nie mogła sobie z tym poradzić. Wtedy znalazła oparcie we wspólnocie kościelnej, z którą nawiązała kontakt po kazaniu pastora emitowanym w telewizji.
– Mama się nawróciła, przeszła przez proces uzdrowienia duchowego, po pewnym czasie była w stanie przebaczyć ojcu i przyjaciółce. Rodzice mieli później dobre relacje, matka i ojciec pracowali zresztą nadal w jednym biurze. Dzięki temu nie zostaliśmy oderwani od ojca – przekonuje kobieta.
Mogłoby się wydawać, że sytuacja się ustabilizowała i życie dalej będzie się toczyło po utartych torach. Tymczasem matka Carli w wieku pięćdziesięciu lat zdecydowała się na totalną zmianę życia – porzucenie kariery zawodowej i politycznej i wyjazd do całkowicie jej nieznanego, postkomunistycznego kraju.
Panorama Buenos Aires. Fot. pixabay.com
Służba w ojczyźnie przodków
– Mama od dłuższego czasu czuła powołanie do służby w ojczyźnie swoich przodków. Była przekonana, że Bóg ją tam posyła. Przez półtora roku z tym walczyła, ponieważ to była ciężka decyzja – porzucić ustabilizowane życie i wyjechać w nieznane z dwojgiem dojrzewających dzieci. Rodzice mamy ją przekonywali, aby tego nie robiła, ojciec nie chciał podpisać zgody na mój wyjazd, a miałam wtedy 15 lat, byłam jeszcze nieletnia. Sam był ateistą i wyrzucał mamie, że w kościele ją ogłupiają. Ale w ciągu ostatniego roku w Argentynie przydarzyło nam się wiele złego, wielokrotnie nas okradziono. Dla matki to był znak, że powinna jechać – kontynuuje Carla.
– Jeszcze dzień przed odlotem, gdy podjęła w banku oszczędności, wtargnęło do naszego domu siedmiu zamaskowanych mężczyzn. Właśnie jedliśmy kolację. Wszystko nam zabrali. Widocznie ktoś z banku miał z nimi powiązania i dał im znać, że matka podjęła wysoką kwotę.
Pierwszym miejscem, do którego trafiła Carla wraz z matką i bratem w Czechach, był Varnsdorf, nieduże miasto na północnym zachodzie kraju. Wybór był uzasadniony – pracował tam pastor, który znał język hiszpański i kilkakrotnie odwiedził Argentynę.
To był 1999 rok, Czechy nie otrząsnęły się jeszcze na dobre z niedawnej siermiężnej komunistycznej rzeczywistości, prowincjonalne miejscowości, zwłaszcza w Sudetach, były jeszcze zaniedbane. Nastolatce z Argentyny trudno było przywyknąć do innej kultury, mentalności, nie znała języka czeskiego.
– Kiedy matka, jeszcze w Argentynie, zaczęła mówić o wyjeździe, byłam za, traktowałam to jak przygodę. Zresztą mama początkowo zakładała, że wyjedziemy na jakiś czas, może na rok, a potem wrócimy do Argentyny. Miałam piętnaście lat, podobała mi się perspektywa lotu za ocean, pociągała mnie Europa, podchodziłam do tego z nastoletnią beztroską – przyznaje Luparia. – Ale co innego przyjechać do obcego kraju jako turysta, a co innego żyć w nim na stałe i czuć się tam jak u siebie w domu. Przez pierwsze trzy miesiące było całkiem fajnie – poznawałam miejsca i ludzi, czeską kuchnię, ale potem przyszedł kryzys, depresja. Kłóciłam się z matką, miałam jej za złe, że przywiozła mnie do Czech, chciałam wracać do Argentyny. Nie miałam koleżanek ani kolegów, nie chodziłam do szkoły – zdalnie robiłam argentyńską szkołę średnią. Uczyłam się w domu, tylko na egzaminy jeździłam na ambasadę do Pragi. Mama przyznała, że nie może mnie na siłę trzymać w Czechach, ale musi najpierw zaoszczędzić pieniądze na bilet lotniczy.
Rynek we Varnsdorfie. To tam z Argentyny przeprowadziła się w 1990 roku Carla. Fot. Wikimedia Commons
Czeski spadł jej jak z nieba
W końcu tak się stało, że brat Carli wrócił do Córdoby, do ojca, ona tymczasem została w Czechach. Nie na rok czy dwa, ale na stałe. Przekonuje, że tak się stało dzięki temu, że w cudowny sposób nauczyła się języka czeskiego. Trudno w to uwierzyć, lecz kobieta mówi o tym z całkowitym przekonaniem.
– Byłam załamana, płakałam i modliłam się do Boga, aby mi wskazał drogę. Bo jak tu mam pracować dla niego, jeżeli nie znam języka? Pamiętam, że to był piątek. Rano obudziłam się w zupełnie innym nastroju. Było mi lekko. Poszłam do sklepu po zakupy. Jak zwykle miałam wszystko zapisane na kartce, którą pokazywałam ekspedientce. Tym razem kartka nie była mi potrzebna. Zaczęłam mówić po czesku. Sprzedawczyni była zaskoczona, ja również – śmieje się kobieta. – Oczywiście musiałam później poszerzać zasób słów, ale odtąd mówiłam po czesku.
Obecnie, po kilku latach bytności w Gródku, mówi, a przede wszystkim rozumie, także „po naszymu”, łapie już również niektóre polskie słowa i zdania.
Poznać się i podziękować
Po Varnsdorfie przyszła kolej na inne miejsca. Przez kilkanaście lat Carla i jej matka mieszkały w Czeskim Cieszynie, Carla była wolontariuszką w Diakonii Śląskiej, pracowała w różnych ośrodkach diakonijnych. Wraz z matką zapraszane były na spotkania ewangelizacyjne w kościołach protestanckich różnych denominacji. Później przez pięć lat przebywały w Pradze. Od trzech lat Carla mieszka w Gródku, w domu należącym do zboru Kościoła Braterskiego. Tu ma zaplecze, lecz nadal jeździ po całym kraju, prowadzi spotkania ewangelizacyjne i modlitewne.
– Mamy takie czasy, że każdy żyje dla siebie, ludzie nieufnie patrzą na religię. Nawet ci, co mieszkają w Gródku, nie wiedzą, o co chodzi w naszym Kościele, niektórzy sądzą, że jesteśmy sektą. Dla mnie wiara w Boga oznacza codzienne życie z Jezusem. To, że mam pokój w sercu, że jestem miła dla innych, że podziękuję za to, co otrzymałam. Ludzie dzisiaj często są niezadowoleni, ciągle na coś narzekają, są nerwowi, nie potrafią innym wybaczyć. Modlę się za uzdrowienie dusz, ale staram się także pomagać ludziom w praktycznych rzeczach, na przykład w robieniu zakupów starszym ludziom, przywożę im z miasta leki i tym podobnie – opowiada Argentynka.
Carla mieszka w Gródku, w domu należącym do zboru Kościoła Braterskiego. Fot. Wikimedia Commons
Niedawno zbór braterski, z inicjatywy Carli, zorganizował cykl spotkań dla ludzi z Gródku, które miały charakter wspólnej biesiady i podziękowania za to, co robią dla innych. Na jedno zaprosili pracowników Urzędu Gminy, dyrektorki i nauczycielki szkół, pracownice poczty. Na kolejne pracownice sklepów i restauracji, ludzi zajmujących się sprzątaniem wioski i tym podobnie. Ostatnie przeznaczone było dla wszystkich chętnych.
– Ludzie początkowo podchodzili do tego nieufnie, z obawami, że będziemy ich nawracali. Dlatego postanowiliśmy, że w ogóle nie będziemy mówili o Biblii, opowiemy tylko o tym, co robimy, a oni opowiedzą o sobie. Chodzi o to, aby się poznać, aby nie było między nami barier – mówi Carla.
Argentyna w kryzysie
Od momentu wyjazdu do Europy raz na dłużej wróciła do Argentyny. Żyła tam przez siedem lat. Skończyła studia na kierunku fizjoterapii oraz Szkołę Biblijną. Później wróciła do Czech. Serce ją boli, że jej ojczyzna, którą uważa za kraj piękny, błogosławiony i pełen serdecznych ludzi, jest zarazem krajem borykającym się z ogromnymi problemami.
– Przez ostatnie lata władzę w moim kraju mieli ludzie, którzy wszystko rozsprzedali i doprowadzili Argentynę do bankructwa i hiperinflacji. Wszędzie panuje korupcja, wzrosła przestępczość. Jest dużo ludzi ubogich, którzy kradną, aby mieć co do jedzenia. Mój brat jest prawnikiem, bratowa politologiem, wykłada na uniwersytecie, a tymczasem brat musi prócz tego dorabiać jako stróż na parkingu, aby utrzymać rodzinę. Mają troje dzieci. Brat myśli o wyjeździe do Czech, uczy się czeskiego. Nie chce wychowywać dzieci w kraju, gdzie złodzieje wyrywają przechodniom na ulicy z rąk torebki i telefony komórkowe. W Argentynie jest ogromna przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi, klasy średniej prawie nie ma. To bardzo smutne, że kraj o takim bogactwie naturalnym znalazł się w takiej sytuacji – ubolewa Carla Luparia.
Na Śląsku czuje się dobrze. – Ludzie tu są bardziej otwarci i gościnni niż w Pradze czy w północnych Czechach, nie czuję tu takiej różnicy kulturowej jak tam – podsumowuje kobieta.