Piszę o „Lutyńskim tango” z taką pewną nieśmiałością.
Książka ta opowiada o niewielkiej społeczności – zaolziańskich Polakach – w
krótkim, ale bardzo bolesnym okresie ostatniej wojny. Jest więc to temat, który
interesuje ograniczone grono odbiorców, przede wszystkim samych Zaolziaków, a
przy tym szalenie drażliwy, bo dotyka odsłoniętego nerwu lokalnej i narodowej
tożsamości ludzi pogranicza. W takiej sytuacji napisanie czegokolwiek poza
ugrzecznionymi komunałami to tango, w którym łatwo nadepnąć komuś na odcisk,
zwłaszcza jeżeli czyni to outsider taki jak ja.
Kawał dobrej dziennikarskiej roboty
Autorką książki „Lutyńskie tango i inne historie wojenne z
Zaolzia” (bo tak brzmi pełny tytuł) jest Otylia Toboła, lokalna dziennikarka z
kilkudziesięcioletnim stażem w redakcji polskiej Czeskiego Radia Ostrawa.
Dostajemy do ręki owoc kilku dekad jej reporterskiego śledztwa. Można tylko
schylić czoła przed ogromem pracy przez nią wykonanej.
Autorka od lat 80. XX w. zjeździła całe Zaolzie, a gdy
trzeba było także kraje ościenne, aby dotrzeć do starzejących się świadków
historii i zdążyć utrwalić ich wojenne wspomnienia, zanim zatrze je śmierć i
niepamięć. A pamiętajcie: działo się to w dużej części w czasach przed
Internetem i telefonią komórkową, a co więcej w realiach socjalistycznej
Czechosłowacji, gdzie nie o wszystko wypadało pytać i nie o wszystkim mówić,
zwłaszcza w drażliwych dla władzy tematach narodowościowych.
Pozyskane świadectwa ustne Toboła uzupełniła lekturą
spisanych wspomnień, kwerendą archiwalną i literaturą przedmiotu, a także
literacko opracowała. Powstałe w ten sposób reportaże publikowała na
przestrzeni lat w różnych lokalnych mediach, a zgromadziło się ich tak wiele,
że zasadnym stało się zebranie ich i wydanie w postaci książkowej.
Zaolzie jest tylko po to, aby się wstydzić?
Nazwy „Zaolzie” nie znajdziemy na żadnej mapie, a i jej
rodowód jest względnie krótki, bo „zaledwie” 100-letni. Jest to polskie,
politycznie naznaczone określenie dla większej części Śląska Cieszyńskiego (a
więc także historycznego Górnego Śląska), która po I wojnie światowej znalazła
się w granicach Czechosłowacji (obecnie Republiki Czeskiej). Stało się tak
pomimo tego, że liczbowo przeważał tu żywioł polski: większość śląskich
autochtonów posługiwała się polskim dialektem, a część wprost poczuwała się do narodowości
polskiej, skrystalizowanej w XIX w.
Zaolzie współcześnie mało komu w Polsce się z czymkolwiek
kojarzy, a jak już, to z niejasnym poczuciem wstydu. No bo wiecie: 1938 r. Tuż
po tym, jak w Monachium z błogosławieństwem zachodnich demokracji Hitler
dokonał rozbioru Czechosłowacji, sanacyjny reżym w Warszawie występuje w roli
szakala (słowa Churchilla) i wyszarpuje z ciepłej jeszcze padliny swój kąsek.
No, niesmaczne. Było, minęło, lepiej do tego nie wracać…
Nie dla nich było samostanowienie
Otóż nie. Zaolzie to nie jest tylko epizod z dziejów
kieszonkowego imperializmu polskiego. To trwająca 100 lat opowieść o
społeczności, której po wielokroć odmówiono prawa do samostanowienia. Odmówiono
w 1919 r., kiedy Praga zbrojnie zajęła sporny obszar, i w 1920 r., kiedy
Ententa wymusiła na Warszawie uznanie demarkacji bez plebiscytu. Odmówiono i w
1938 r., kiedy Polska na Śląsk za Olzą przyszła, ale na niespełna rok i z butą
autorytarnego reżymu. Odmawiano przez ponad pięć lat okupacji niemieckiej. Odmówił
także w 1945 r. Stalin, który arbitralnie rozstrzygnął spór między swoimi
wasalami i nakazał przywrócenie granicy sprzed Monachium.
Przed stu laty Polacy dominowali za Olzą społecznie i
kulturowo, choć nigdy nie byli na tej ziemi jedyni. Żyli tu przecież i Czesi i
Morawianie, Niemcy i Żydzi, a także inni Ślązacy, nieprzywiązani szczególnie do
żadnego z „dużych”, uznanych narodów.
A obecnie? Trwająca od 100 lat czechizacja (z krótkim
interludium polonizacji i germanizacji) zrobiła swoje. Kolejne spisy powszechne
pokazują, że osób deklarujących narodowość polską w czeskiej części Śląska
Cieszyńskiego powoli, ale stale ubywa. Obecnie stanowią mniej niż 10 proc.
populacji. Polska tożsamość mikroregionu rozpływa się więc pośród ludności
zasymilowanej i napływowej. Zaolzie coraz bardziej zlewa się z Těšínskem, jak
Czesi nazywają swoją część Śląska Cieszyńskiego.
Wojenny ruch oporu to zaolziański mit
Zaolzie jawi się jako ostaniec polskości kresowej i jej
depozytariusze czują, że muszą tej swojej tożsamości aktywnie bronić. Potrzeba
do tego także mitów, oczywiście nie w wulgarnym znaczeniu „zmyślenia”, ale
opowieści tłumaczących i afirmujących świat oraz nasze w nim miejsce. Każda
społeczność, zwłaszcza mniejszościowa, musi ciągle opowiadać siebie innym
naokoło i sobie samej, bo inaczej zniknie.
Choć sama autorka takimi pojęciami się nie posługuje, to
moją osobistą refleksją po lekturze „Lutyńskiego tanga” jest to, że takim
afirmatywnym mitem zaolziańskiej polskości jest właśnie II wojna światowa.
Nigdy przedtem i nigdy później Zaolziacy nie mieli szansy tak intensywnie i
bezpośrednio uczestniczyć w polskiej historii, i to w jej romantycznej esencji,
wypełnionej heroizmem, konspiracją i martyrologią.
Polskim patriotom wydawało się, że swoim oporem wobec
okupanta i swoją ofiarą dowodzą polskości swojej ziemi ponad wszelką
wątpliwość, a wyzwolenie przyniesie także restaurację polskiej państwowości na
tym terenie. Jak wiemy, stało się inaczej. Ich potomkom pozostało
słodko-gorzkie wspomnienie. Fuimus Troes, fuit Illium… – mówił klasyk. Toboła z
kolei o polskich partyzantach pisze tak: Ci chłopcy (…) byli ostatnimi na
Zaolziu spadkobiercami powstańczych tradycji. Tamto Zaolzie – to była inna
planeta, a oni razem z nią rozpłynęli się gdzieś w Wszechświecie…
Pomnik napisany dla Polaków
I o tym właśnie jest „Lutyńskie tango”. To pomnik wystawiony
dla tych zaolziańskich Ślązaków, którzy trwali przy polskości w najgorszym
możliwym czasie nazistowskiej okupacji i germanizacji. Taki monumentalny i
polonocentryczny cel oznacza, że podsuwa się pod oczy czytelnika przede
wszystkim jeden, biało-czerwony wycinek ówczesnej rzeczywistości.
A przecież ludzie w swojej masie zachowują się raczej
konformistycznie albo indyferentnie. Co prawda jeszcze w początkach okupacji
względna większość mieszkańców Śląska Cieszyńskiego deklarowała narodowość
polską albo zasłoniła się narodowością śląską, kiedy jednak władze przykręciły
śruby, zgłosiła masowo akces do narodowości niemieckiej w ramach tzw.
volkslisty (aczkolwiek i wśród Volksdeutschów zdarzały się osoby zaangażowane w
polski ruch oporu). Chociaż pomniejszeni liczebnie, nie zniknęli także Czesi, a
w nazistowskim rygorze paradoksalnie byli przez Niemców, w myśl imperialnej
zasady divide et impera traktowani nieco bardziej oględnie niż Polacy.
O złożonościach tych Toboła wielokrotnie wspomina (a nawet
uczyniła bohaterem jednego z reportaży czeskiego pilota), niemniej stanowią one
tylko tło dla kolei losu Polaków-Zaolziaków. Nie jest to oczywiście względem niej
zarzut. Pisze o swoich dla swoich. Można sobie wyobrazić wzruszenie i poczucie
dowartościowania, z jakim wiele rodzin na Zaolziu brało do ręki swoją historię
wydaną drukiem.
Historie zwykłych ludzi w niezwykłych czasach
Reportaże są bardzo różnej długości: liczą sobie od kilku do
kilkudziesięciu stron. W obecnym wydaniu jest ich 29, a podzielone zostały na
pięć rozdziałów, uporządkowanych tematycznie. Wrześniowe historie koncentrują
się na kampanii wrześniowej 1939 r. i początkach okupacji niemieckiej.
Najbardziej obszerny rozdział „W walczącym Kraju” opowiada o polskim ruchu
oporu (innego prawie nie było) na Zaolziu. W Polskich Siłach Zbrojnych śledzi
losy Zaolziaków, którzy, czy to ewakuując się via Węgry, czy to dezerterując z
Wehrmachtu dostali się do polskiego wojska. W „Na Wschodzie” poznajemy tragedię
tych cieszyńskich Ślązaków, którzy znaleźli się pod okupacją sowiecką (m.in.
jako funkcjonariusze Policji Województwa Śląskiego zginęli w zbrodni
katyńskiej). Z myślą o czeskim czytelniku został wyodrębniony ostatni rozdział „Trudne
Sąsiedztwo”, który na podstawie kilku biografii zarysowuje wzajemny rachunek
krzywd Polaków i Czechów na Zaolziu przed, w trakcie i po wojnie.
Książka opatrzona jest wstępem Mečislava Boráka. Ten
nieżyjący już czeski historyk był niekwestionowanym autorytetem w sprawach
czeskiej części Śląska Cieszyńskiego, a także inspiratorem powstania książki.
Do tego otrzymujemy polsko-czeską bibliografię (wybór) oraz indeksy osób i nazw
geograficznych, co jest szalenie przydatne dla bardziej dociekliwych
czytelników, zwłaszcza zawodowych historyków. Całość liczy prawie 500 stron,
zapisanych gęsto tekstem, nie licząc insertu z fotografiami bohaterów i mapką
Zaolzia.
W „Lutyńskim tangu” wojnę obserwujemy nie jako „wielką
historię”, pisaną przez polityków i sztabowców, ale z perspektywy zwykłych
ludzi żyjących w niezwykłych, złych czasach: walczyli na wielu frontach wojny,
pomagali partyzantom albo sami nimi zostawali, w końcu po prostu jako Polacy
padali ofiarą okupacyjnego terroru. Są to prawdziwe historie, opisane w
realistyczny sposób i prostymi słowami, bez zbędnego patosu. Dużą część tekstu
wypełnia narracja z perspektywy pierwszej osoby, ponieważ Toboła parafrazuje
to, co słyszy od swoich rozmówców. Taki prosto ciosany tekst, choć promieniuje
autentyzmem, na dłuższą metę może być nużący, dlatego miłym urozmaiceniem są
uwagi odautorskie, mające więcej literackiego poloru.
Zaolzie miało swojego Hansa Klossa…
Nie będę udawał, że każdy z reportaży przeczytałem z równym
zainteresowaniem. Niektóre z wojennych historii przytłaczają natłokiem nazwisk
i drobnych szczegółów, ważnych z perspektywy samych świadków historii i ich
rodzin, a także cennych źródłowo dla zawodowych historyków, niewiele jednak
wnoszących dla przygodnego czytelnika. Dla osoby z Polski bez wątpienia
najciekawsze będą rozdziały „W walczącym Kraju” i „Trudne sąsiedztwo”, one
bowiem najpełniej odmalowują specyfikę pogranicznego mikroregionu.
Przygody i tragedie Zaolziaków rozproszonych przez wojnę po
świecie w większości są zbieżne z wojennym doświadczeniem innych polskich
wychodźców i ofiar totalitaryzmu (Tobruk i Monte Cassino z jednej strony, a
Miednoje i Mauthausen z drugiej), rzadko kiedy potrafią więc zaskoczyć. Wybija
się tu historia „Agenta D 05”, postaci jakby wyjętej ze „Stawki większej niż
życie”, który, pracując jako kreślarz w zakładach lotniczych Junkersa, wykradał
tajemnice przemysłowe III Rzeszy.
Zdecydowanie najlepiej czyta się te reportaże, które nie
ograniczają się do relacjonowania jakiejś wojennej biografii, ale odsłaniają
żmudny proces gromadzenia do nich materiału. W jego trakcie dziennikarka
przeistacza się w prawdziwego detektywa. Chyba sama Toboła to doceniła,
ponieważ na tytuł dla całej książki wybrała właśnie tytuł najbardziej
detektywistycznego ze swoich reportaży. O czym „Lutyńskie tango” opowiada,
pozostawiam ewentualnym czytelnikom do samodzielnego odkrycia, zdradzę tylko,
że piosenka jest jak najbardziej realnym utworem muzycznym, napisanym w czasie
okupacji przez obiecującego młodego muzyka z zaolziańskiej wsi Lutynia Dolna.
… i Szymona Wiesenthala
Znakomity i pouczający jest reportaż „Dwie teczki Józefa
Burka”. Tytułowy bohater, chciałoby się rzec zaolziański Szymon Wiesenthal,
poświęcił życie pociąganiu do odpowiedzialności byłych hitlerowców i
konfidentów gestapo. Na przykładzie jego biografii poznajemy realia powojennej
Czechosłowacji i jej, delikatnie mówiąc, niechętny stosunek do rozliczeń z
przeszłością i godnościowego traktowania polskiej mniejszości. Czescy decydenci
w Ostrawie i Pradze skłonni byli przymknąć oko na niejeden przypadek kolaboracji,
jeśli dopuścił się jej ich rodak, a z buta traktowali Polaków, nawet bohaterów
konspiracji i ofiary nazizmu.
Toboła, wówczas młoda dziennikarka, poniekąd podjęła się
misji Burka i wraz z redakcyjnymi kolegami zaczęła tropić „Eskulapa”,
konfidenta Gestapo odpowiedzialnego za aresztowanie i śmierć dwóch osób.
Dziennikarze, nie mogąc pociągnąć go do odpowiedzialności karnej, chcieli
chociaż doprowadzić do konfrontacji i nagrać jej przebieg. Czy to się im w
końcu udało, możecie przekonać się sami.
Żywocice – wielka mała zbrodnia
Najważniejsza dla zaolziańskiej tożsamości wojenna historia
ujęta została w reportażu, który sam z siebie nie dostarcza takich
detektywistycznych emocji. Chłopcy z oddziału „Strzały” opowiadają o działającym
na Zaolziu oddziale Armii Krajowej i okolicznościach największej zbrodni
hitlerowskiej na tym obszarze.
Historia ta jest na pozór prosta: żołnierze AK zastrzelili w
gospodzie we wsi Żywocice trzech gestapowców, a przypadkiem także właściciela
lokalu, posądzanego o kolaborację. W ramach odwetu Niemcy dokonali mordu na 36
okolicznych mieszkańcach. Dobrano ich według klucza narodowościowego: z jednym,
niejasnym wyjątkiem ofiarami padli mężczyźni, którzy nie mogli wylegitymować
się wpisem na volkslistę. Zginęło 8 Czechów i 28 Polaków. Ponadto wiele innych
osób wywieziono na przymusowe roboty albo do obozów koncentracyjnych, z których
już prawie nikt nie wrócił.
Zaolziańska martyrologia
Był wtedy 6 sierpnia 1944 r., a kilkaset kilometrów na
północ trwało powstanie warszawskie. Przypominam o tym, bo wobec skali
niemieckich zbrodni w Generalnym Gubernatorstwie ani żywocicka tragedia, ani
inne, mniejsze mordy grupowe w regionie, nie muszą robić na czytelniku z Polski
większego wrażenia. Dla Zaolziaków jednak jest to jedno z najważniejszych ogniw
ich pamięci historycznej, ponieważ silnie łączy ich z ogólnopolską martyrologią
II wojny światowej.
Na łamach zaolziańskiej gazety „Głos” (1 IV 2022) Otylia
Toboła tak tłumaczyła symboliczne znaczenie wspominanego oddziału AK: (…) był
to jedyny w tej części Śląska Cieszyńskiego regularny oddział partyzantów,
jedyny namacalny dowód oporu wobec najeźdźcy. Z kolei Danuta Chlup, inna polska
dziennikarka z Zaolzia, w wydanej w 2017 r. powieści „Blizna”, osnutej wokół
sprawy żywocickiej, zamieściła takie słowa: (…) w głębi Polski nikt chyba nie
wie, że tutaj ludzie też ginęli za polskość. A teraz, w czasach, gdy nikomu nic
już nie zagraża, niestety coraz mniej miejscowych przyznaje się do polskich
korzeni.
Stróżom polskonarodowej pamięci o Żywocicach zależy więc na
tym, aby opowieść ta zachowała przejrzystość kryształu. Role są obsadzone:
szlachetni polscy bohaterzy z AK, podli niemieccy zbrodniarze i zdrajcy oraz
niewinne ofiary, które ginęły dlatego, że nie wyparły się swojej narodowości
(przede wszystkim polskiej). W micie nie ma miejsca na moralny relatywizm lub
historyczny rewizjonizm. Tymczasem od czasu do czasu ktoś „z zewnątrz”
przypomina sobie o żywocickiej historii i próbuje ją sobie przywłaszczyć albo
opowiedzieć po swojemu.
Czechizacja pamięci
Znamiennym jest epilog, którym Toboła kończy reportaż o
akcji w Żywocicach. W 1964 r. do wsi (wtedy już właściwie dzielnicy miasta
Hawierzów) zajechała czechosłowacka telewizja, aby nakręcić film dokumentalny.
Filmowcy nie działali jednak w dobrej wierze, ponieważ dopuścili się
bezceremonialnej czechizacji całej historii. Przemilczano w filmie fakt
podległości partyzanckiego oddziału polskiej Armii Krajowej i próbowano
dowieść, że służyli w nim także Czesi (nie służyli). Występującym przed kamerą
wdowom po pomordowanych kazano mówić po czesku, czyli w języku, którego na co
dzień nie używały.
Znamienna jest motywacja czeskiej ekipy, którą Toboła
streszcza za swoim źródłem: „Tamci argumentowali, że w Polsce są setki takich
wiosek, a w Czechach tylko Lidice (i Leżaki), a w regionie te właśnie „Śląskie
Lidice”. Chodzi oczywiście o dwie wsie wyrżnięte w ramach zemsty za udany
zamach na Protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha. Poza tym jednym
okupacja czeskiego interioru przebiegała (relatywnie!) spokojnie, a i sami
Czesi nie ważyli się na większe akty oporu”.
Nowe wydanie? Po co to komu?
Muszę podkreślić, że „Lutyńskie tango” to nie jest nowa
książka. Jej pierwsze wydanie pochodzi równo sprzed dwudziestu lat. Sama
autorka w jednym z wywiadów opowiadała o swoim sceptycyzmie wobec pomysłów
reedycji: „Za każdym razem powtarzałam sobie jednak w myślach, że moi
czytelnicy zmarli i nikogo ten temat nie będzie już interesował”.
A jednak do tego wznowienia doszło. Nakładem Kongresu
Polaków w Republice Czeskiej dostajemy trzecie wydanie, poprawione i
rozszerzone. Najważniejszym novum jest to, że opracowano również wydanie
czeskojęzyczne (tłumaczył Jan Faber). Część książki została nagrana w formie
audiobooka, a tytułowa piosenka doczekała się nowej aranżacji. W ramach
promocji zamówiony został również m.in. ten esej recenzyjny. Włożono zatem
sporo wysiłku w przypomnienie, a także udostępnienie czytelnikowi
czeskojęzycznemu książki niszowej i dość już leciwej.
Potencjalnym czytelnikom należy się wyjaśnienie, jaki był do
tego impuls. Autorka i wydawca zachowują w tej kwestii powściągliwość, jednak
kto śledzi dyskusję w czeskocieszyńskich mediach w ostatnich latach, temu łatwo
mogą przyjść na myśl kontrowersje narosłe wokół twórczości Karin Lednickiej.
Jest to czeska Ślązaczka z Karwiny, która od trzech lat
podbija czeski rynek wydawniczy powieściami historycznymi o swojej małej
ojczyźnie. Być może nigdy wcześniej w Czechach nie czytano tyle o Śląsku
Cieszyńskim. Lednická, choć nie jest zawodowym historykiem, stała się w oczach
wielu autorytetem, także wśród Polaków-Zaolziaków.
Czeszka opowiada o Żywocicach
W 2022 r. Lednická opublikowała swoją własną zbeletryzowaną
rekonstrukcję zbrodni w Żywocicach, pt. „Životice: Obraz (po)zapomenuté
tragedie” (Żywocice. Obraz zapomnianej tragedii). Jej interpretacja zbrodni
sprzed 79 lat zebrała w Czechach pozytywne recenzje, wzbudziła jednak
konsternację części polskich komentatorów. Na łamach „Głosu” w ostrą polemikę
wdał się z nią nie kto inny jak Otylia Toboła, powołując się na badania
wspomnianego wcześniej prof. Mečislava Boráka, który był także autorem
pierwszej monografii o zbrodni. Powieść Lednickiej, choć wolna od dawnego,
czechosłowackiego nacjonalizmu, ma niewiele punktów stycznych z wykładnią
polskonarodową. Dość powiedzieć, że w jej książce ani razu nie pada nazwa
„Zaolzie”.
Nie odniosę się do stawianych Lednickiej zarzutów
merytorycznych, bo nie jestem kompetentny je oceniać. Pominę również urażone
ambicje i roszczenia, od których, jak zwykle w takich sporach, żadna ze stron
nie jest wolna. Warto jednak zejść głębiej, pod powierzchnię doraźnych polemik,
i spróbować wyjaśnić czytelnikowi z Polski ideową istotę kontrowersji.
Odnarodowiona wizja historii
Lednicką mało interesują emocje narodowe, skupia się za to
bez reszty na sferze prywatnych odczuć, opierając się na swoich rozmowach z
potomkami ofiar, w większości już sczechizowanych, i ich subiektywnej pamięci
rodzinnej. W jej wizji Czech, Polak, Ślązak, Volksdeutsch są to tylko etykiety,
a nie determinanty tożsamości i wartości moralnej człowieka. Mieszkańcy Żywocic
i okolicy jawią się jako społeczność, która, nawet jeśli w większej części
narodowości polskiej, jest daleka od patriotycznych uniesień i chce po prostu
przetrwać wojnę.
Nie jest to możliwe, ponieważ zaciskają się na niej
kleszcze. Z jednej strony naziści intensyfikują swój terror i karzą za
najmniejsze odruchy ludzkiej przyzwoitości, a z drugiej partyzanci wymuszają
współpracę i nie baczą na to, że swoimi akcjami ściągają na miejscowych
niebezpieczeństwo niemieckiego odwetu. Zabiją mnie jedni albo drudzy – takie
słowa Lednická wkłada w usta jednej z Polek, które zgadzają się ukrywać u
siebie partyzantów.
Taka postnarodowa wizja może być atrakcyjna dla niejednego
czeskiego czytelnika. Z każdym spisem powszechnym w Republice Czeskiej zwiększa
się liczba osób, które nie deklarują żadnej narodowości, czyli albo do żadnej
się nie poczuwają, albo uważają ją za sprawę czysto prywatną (w 2021 r. zrobiła
tak już blisko 1/3 ogółu populacji).
Zaolziańska reakcja
Narodowo indyferentne odczytanie zbrodni żywocickiej jest
jednak nie do zaakceptowania dla istotnej części Zaolziaków, tych tradycyjnie
patriotycznych, którzy mają poczucie, że czeska pisarka zabiera im ich historię
i ją przeinacza. Lednická próbuje swoich krytyków dyskredytować, nazywając skrajnymi
polskimi nacjonalistami. Łatwo szafować takimi określeniami, jeśli samemu nie
jest się członkiem mniejszości narodowej toczącej nierówną walkę o przetrwanie.
Nie muszę w tym sporze nikogo popierać bez reszty i nikt
tego ode mnie nie oczekuje. Mogę jednak z pełnym przekonaniem przyklasnąć temu,
że reakcją działaczy Kongresu Polaków i Otylii Toboły jest nie tylko rzucanie o
ścianę grochem protestów, ale także działanie konstruktywne, jakim stało się
przypomnienie światu zewnętrznemu „swojej” wersji historii. Tak właśnie
rozumiem motywy, które stoją za wznowieniem i przetłumaczeniem „Lutyńskiego tanga”.
Mam nadzieję, że zadziała efekt synergii i rozbudzone przez Lednicką
zainteresowanie Českotěšínskem dopomoże książce Toboły w sukcesie wydawniczym
na rynku czeskim.
A co z czytelnikiem z Polski?
Ja jednak zwracam się do czytelnika w Polsce, dla którego
ścieranie się Zaolzia z Těšínskem to co najwyżej ciekawostka. Po co on miałby
sięgnąć po „Lutyńskie tango”? Na to pytanie można odpowiedzieć na kilka
sposobów. Miłośników literatury wspomnieniowej z czasów wojny przekonywać nie
trzeba. Osobom po sienkiewiczowsku patriotycznym powinno przemówić do wyobraźni
to, że Zaolzie to jedyny żywy obszar kresowości zachodniej.
Ja osobiście patrzę na książkę przez swoje własne,
górnośląskie szkiełko. Lata 1938–45 to był przecież także czas, kiedy Zaolzie
po 200 latach na powrót znalazło się na Górnym Śląsku i współdzieliło z nim na
krótko swoje losy, najpierw pod polską, a potem pod niemiecką administracją.
Fascynującym było śledzić podobieństwa i różnice w naszym doświadczeniu
historycznym, które przekładają się także na inne rozumienie śląskości i jej
relacji z polskością. Powiem więcej: dla higieny debaty tożsamościowej na Górnym
Śląsku potrzeba zdecydowanie więcej mówić o Śląsku Cieszyńskim, a zwłaszcza
Zaolziu, i – uwaga, tu autoreklama – cieszę się, że w katowickim oddziale Klubu
Jagiellońskim udaje się nam to od czasu do czasu robić.
Po co w XXI w. czytać o wojnie?
Ostatnie takty tanga dobiegają końca, a ja wciąż waham się,
co powiedzieć tym, którzy żadnych sentymentów dla Zaolzia nie mają, a czytanie
o dawno minionej wojnie i takich, co semper fideles Poloniae, kojarzy się im
tylko z nudą szkolnej lektury. Może tak:
Agresja Rosji na Ukrainę pokazała, że w Europie XXI w. nie
odeszły w niepamięć ani groza wojny, ani użyteczność emocji narodowej w
mobilizowaniu społeczeństwa przeciwko najeźdźcy. Unaocznili to Ukraińcy, którzy
swoim bohaterskim oporem zadali kłam rojeniom władcy Kremla, że w ogóle nie
istnieją jako naród. A co by było, gdyby wojna rozlała się na Polskę? Czy jest
jakaś inna idea, która popchnęłaby młodych ludzi do tego, aby ginąć i zabijać w
obronie państwa?
W tych niespokojnych czasach, w których na powrót zasadnym
staje się stawianie takich pytań, warto na nowo przejrzeć się w zwierciadle
historii. Może być nim także „Lutyńskie tango”. Wojenne mikrohistorie
mieszkańców Śląska za Olzą, w miejscu i czasie, w którym polskość nigdy nie
była leniwą oczywistością, niespodziewanie nabierają na aktualności.
Autor dziękuje Otylii Tobole za zgłoszenie do pierwotnej
wersji tekstu swoich uwag, na podstawie których wprowadzone zostały drobne
zmiany.
Zbigniew Przybyłka
Historyk i filolog klasyczny. Absolwent Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Współautor podcastu „Szyb Kultury” poświęconego historii i kulturze Śląska.