– Temat
wydaje się być zamknięty. Historie, które ukazały się w „Lutyńskim tangu”,
zaczęłam zbierać na początku lat 80. poprzedniego stulecia. Zatrudniłam się wtedy
w radiu, gdzie miałam okazję nagrywać wspomnienia. Wtedy bohaterowie moich opowieści
jeszcze żyli. Jeżeli chodzi o Żywocice, to miałam na przykład okazję nagrać jednego
z dwóch ostatnich partyzantów AK, którzy brali udział w akcji w tej miejscowości. Opowiadał, jak
się dostał do Armii Krajowej. Na taśmie zanotowałam też wypowiedź wówczas szesnastoletniej dziewczyny
z Trzycieża. Jej rodzice tak samo jak wiele innych rodzin, ukrywali i wspierali
żołnierzy oddziału AK Józefa Kamińskiego „Strzały”. Ciekawa jest też historia
polskiego muzyka, który uczył się w ostrawskim konserwatorium. Miał dwóch najlepszych przyjaciół, Czechów,
których wciągnął do polskiego ruchu oporu. Dysponowałam listami, które pisał do
swojej mamy oraz płytą z
jego piosenką, która nagrał w Pradze, gdzie jakiś czas ukrywał się przed
gestapo. Według tytułu tej piosenki nazwałam później cały zbiór wojennych
historii.
Ogromną
rolę w wydaniu czeskiego tłumaczenia odegrał Kongres Polaków w Republice Czeskiej.
Ta organizacja pojawiła się, kiedy był już „zaklepany” tłumacz, czy wcześniej?
– Kongres
Polaków już kilka razy proponował mi wydanie „Lutyńskiego tanga” po czesku. Za każdym
razem powtarzałam sobie jednak w myślach, że moi czytelnicy zmarli i nikogo ten
temat nie będzie już interesował. Pomysł jednak cały czas za mną chodził i
kiedy okazało się, że jest nie tylko tłumacz, ale i wydawnictwo Protimluv,
o które się postarał Kongres, w końcu powiedziałam „tak”. Tak na marginesie,
poszerzona książka ukaże się także po polsku, ale trochę później. Obecnie się drukuje.
Dodam, że znalazły się w niej także indeksy zarówno geograficzne, jak i osobowe.
W ostatnich
latach mamy do czynienia z wysypem książek historycznych. Jest nawet gałąź, która
nazywa się oral history (historia mówiona). Ostatnie miesiące pokazały, że
trzeba naprawdę ogromnej czujności, żeby oddzielić ziarno od plew i nie przekroczyć
pewnej granicy…
– Przez 30
lat moim przyjacielem i najbliższym współpracownikiem był czeskihistoryk profesor Mečislaw
Borák. To on zachęcił mnie
do wydania książki. Pozbierał moje teksty z gazet, porobił z nich kopie,
związał i zatytułował „Stalin Hitler dwa bratanki”. Polecił mi teksty na nowo opracować
i wydać. Kiedy pisałam rozdział „Chłopcy z oddziału »Strzały«”, konsultowałam to z nim,
posiłkowałam się dokumentami, które mi podsunął. Nigdy bym nie napisała
niczego, co by nie zostało wcześniej zbadane przez historyków. Wszystko
dlatego, że jestem dziennikarką, a nie historykiem. Nie zajmowałam się przebiegiem samej zbrodni,
ponieważ zostało to już przez Borákawyczerpująco opisane w jego monografii „Zločin v Životicích”.
Jego książka ukazała się w 30
tysiącach egzemplarzy, została przetłumaczona i w 1984 roku pojawiała się w
odcinkach w „Głosie Ludu”.
Co ciekawe, kiedy Borák pojawił się w Żywocicach, spotkał
się z taką sytuacją, że ludzie nie potrafili sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego
zabito tego, a nie tamtego Polaka i powstało wiele domysłów oraz plotek. W sierpniu
1944 roku jeszcze stu mieszkańców nie miało volkslisty. Wśród nich było 42 mężczyzn.
I mieszkańcy przedstawiali tę zbrodnię jako załatwianie porachunków itp. Dziś się do tego wraca.
Borák wcześniej przebadał czeskie i polskie
archiwa i przestudiował bogatą literaturę fachową. Wiedział więc, że ten niemiecki
odwet, niczym nie odbiegał od zbrodni podobnego typu w całej okupowanej Europie.
W swoich pracach naukowych zawsze powtarzał, że głównym kryterium ludobójstwa w
Żywocicach była narodowość ofiar. Tylko tak mogło się zdarzyć, że zostali
zamordowani również mężczyźni z sąsiednich miejscowości. Przepustką do życia była
volkslista. Kryterium nie było „miejsce zamieszkania”, jak dzisiaj niektórzy uważają.
W 1982 roku kręcony był film telewizyjny o zbrodni
żywocickiej według scenariusza Boráka. W jego spuściźnie w Opawie jest ten
scenariusz oraz instrukcja, w której Borák przestrzega filmowców przed kręceniem
tego rodzaju plotek. Nazywał je legendami. Obawiał się, że mogą wypaczyć obraz tej
zbrodni.
I to się dzisiaj dzieje. Wykorzystuje się traumę
potomków ofiar do obarczania winą za nazistowskie zbrodnie – polskiego ruchu
oporu, żołnierzy Amii Krajowej, największej podziemnej organizacji w okupowanej
Europie. Większość jej żołnierzy na Zaolziu walkę z najeźdźcą przypłaciła
życiem.
Ostatnio pojawiły się głosy, że należy rehabilitować
kolaborantów...
– Dzisiaj pojawiają się głosy, że
tak naprawdę oni nie byli kolaborantami; że podpisali Volkslistę, żeby zachować
swój majątek. A przecież wystarczyłoby wziąć do ręki książkę historyka. Kiedy badał
tę zbrodnię, a był to koniec lat 70., żyło jeszcze około 30 dorosłych świadków.
25 imion i nazwisk wraz z adresami można znaleźć w jego spuściźnie w Opawie.
Jak wynika z ich wypowiedzi, mieszkańcy Żywocic nie lubili Izydora Mokrosza,
ponieważ tak samo jak jego daleki kuzyn „przyjaźnił się z nazistami”. Tak napisał
Borák w monografii. Jest tam również konkretny przykład postawy I. Morkosza. Jak
więc nie nazwać kolaborantem kogoś, kto na czas „śledztwa” zamknie się z
gestapowcem, który ma na rękach krew dziesiątek Polaków, w „tylnym pokoju”
gospody swojego dalekiego kuzyna – z butelką wódki, którą razem opróżniają. Również
według tzw. Kodeksów Moralności Obywatelskiej wydawanych w okupowanej Europie przez
władze na uchodźstwie i ruchy oporu, postępowanie Mokrosza wykazywało wszelkie
znamiona kolaboracji. Wspólnym mianownikiem tych kodeksów był bezwzględny
bojkot okupanta.
Z czego wynikają
nieścisłości w niektórych publikacjach: braku wiedzy, własnej narracji, czy
może czystej złośliwości?
– Może jest to nieodparte pragnienie
czymś zaskoczyć, zaistnieć w charakterze historyka dokonującego nowych odkryć,
niestety bez potrzebnych kompetencji. Może to brak wiedzy historycznej.
Ostatnio dziennikarka z „mojego” ostrawskiego radia przekonywała w
korespondencji z Żywocic, że w czasach totalitaryzmu zwykło się przedstawiać tych
partyzantów jako bohaterów. Nigdy nie słyszała o tym, że po wspólnych z Armią
Czerwoną walkach przeciw Niemcom Sowieci rozbrajali AK-owców, zamykali w
więzieniach, mordowali, wywozili do ZSSR. Jak traktowano AK-owców w PRL-u, wiadomo.
Niestety tego rodzaju nonsensy dziś padają z publicznych mediów opłacanych
przez abonentów.
Na temat samych Żywocic nie ma zbyt wielu
dokumentów. Zbliżał się koniec wojny, gestapowcy słusznie uważali, że mogłyby
ich one pogrążyć. Borák, badając inny temat, znalazł w Archiwum Zdobycznym w
Moskwie skradzione dokumenty dotyczące Zaolzia. Nie miał już jednak
później okazji tam wrócić i zasoby przebadać. Zanim dowiedział się o tym, że zostało
mu zaledwie kilka tygodni życia, zamierzał sprawdzić materiały w Federalnym Archiwum
Wojskowym w Freiburgu.
Po jego śmierci jego koledzy z Uniwersytetu w Opawie
zwrócili się do mnie z prośbą o wstępne posegregowanie jego spuścizny przed zawiezieniem
jej do Opawy.
Materiały dotyczące Żywocic włożyłam do sześciu
pudeł archiwalnych, są opisane moją ręką. Z tych materiałów nie da się napisać książki
o zbrodni żywocickiej. Pozostaje tylko jego monografia, którą historyk Instytutu
dla Studiów Reżimów Totalitarnych w Pradze Petr Zidek określił jako ponadczasową,
chociaż niektórzy chcieliby przekonywać opinię publiczną, że komunistyczny reżim
odcisnął na niej swoje piętno.