I
Propagandę rozpoznać łatwo: wrogowie są „odrażający, brudni, źli” (by przywołać tytuł czarnej komedii Ettore Scoli), gdy głosiciele propagandy – cóż za niespodzianka! – są „piękni, czyści i dobrzy”. I jeszcze jedno – każda, podkreślam każda, propaganda obraża ludzką inteligencję. Rzecz jasna: obraża jeśli, w konkretnych przypadkach, ma co obrażać. Agitacja i propaganda zawsze były i są śmiertelnymi wrogami prawdy; obiektywna propaganda to wszak oksymoron. Ta, której świadkami – i ofiarami przy okazji – jesteśmy dzisiaj, na pewno obraża inteligencję ludzi, choć może niestety nie wszystkich, do których jest kierowana. Są wszak i tacy, którzy nie tyle wierzą w propagandę, co propagandy w propagandzie najzwyczajniej nie dostrzegają. Ocenianie ludzi jako oszołomów, gdy innych przeciwnie – jako ludzi rozumnych, tylko (podkreślam – tylko) na podstawie identyfikacji z jakimś sposobem uprawiania polityki, to oczywiście tylko propaganda dla lubiących samych siebie idiotów, to sposób myślenia partyjnych propagandzistów. Kiedyś chociaż przylepiał się jakiś wstyd do funkcji i roli propagandzisty. Musiało tak być, skoro znany stalinowiec Jakub Berman w 1951 roku na naradzie poświęconej twórczości artystycznej przekonywał: „Nie gardźcie rolą agitatora i propagandysty”. Dzisiaj, w dobie politycznego public relations i spin-doktorów takie rozterki muszą zdawać się anachroniczne.
II
Tytuł książki dwóch amerykańskich psychologów – Anthony’ego Pratkanisa i Elliota Aronsona „Wiek propagandy” mógłby sugerować, bądź to, że propaganda jest czymś względnie nowym, bądź też, że ostatnimi czasy mamy do czynienia z niezwykłym natężeniem propagandy. Każdemu, kogo denerwuje współczesna propaganda, proponuję zatem krótką podróż do starożytnego Egiptu, w którym panował wówczas Ramzes II zwany Wielkim. Otóż właśnie wtedy, ok 1300 roku przed Chrystusem doszło do bitwy pod Kadesz. Walczyli wtedy ze sobą Egipcjanie i Hetyci, a rezultatem bitwy stał się pierwszy traktat pokojowy w dziejach. Rzecz w tym, że rezultat bitwy pod Kadesz nie był jednoznaczny – Ramzes II zaatakowany niespodzianie przez Hetytów odparł natarcie, a ostatecznie uratowało go nadciągnięcie reszty jego armii. W wyniku zawartego z Hetytami rozejmu Egipt musiał się pogodzić z rezygnacją z ziem, które bądź wcześniej utracił, bądź uważał za swoje, bądź po prostu miał chętkę na to, by je od siebie uzależnić. Ramzes nie zdobył Kadesz, nie wyparł Hetytów. Więcej – w Syrii wybuchło antyegipskie powstanie, sądzono bowiem, że wspomniana bitwa to tryumf Hetytów nad nielubianymi w Syrii Egipcjanami. A przecież liczne reliefy, płaskorzeźby na ścianach egipskich świątyń pokazują bitwę pod Kadesz jako wielki tryumf faraona. W staroegipskiej inskrypcji można przeczytać: „Drżały przed nim wszystkie obce ludy, ich wodzowie składali mu trybut, wszyscy buntownicy korzyli się przed potęgą jego majestatu”. Okazuje się, że nic to, iż Ramzes II nie zdołał odbić utraconych na rzecz Hetytów terytoriów. Nic to, że pod Kadesz ledwie udało mu się ocalić własną głowę. Na ścianach świątyni oglądamy Ramzesa tryumfatora.
III
Są ludzie, którzy propagandę robią. To specjaliści. Lepsi czy gorsi, ale specjaliści. Nie muszą w nią wierzyć, wystarczy, że ją robią, taki mają akurat zawód, a może i powołanie. Są też tacy (ilu ich jest? – trudno doprawdy oszacować), którzy, nic nie mając wspólnego z robieniem propagandy, szczerze w nią wierzą. Ci często pełnia rolę „pożytecznych idiotów”, jak to bodaj Lenin określił. Zdarzają się, rzecz jasna, i tacy, którzy – obojętnie: robiąc propagandę czy nie – są na jej wpływ impregnowani. Niekiedy zmuszani są sprawiać wrażenie, że w propagandę wierzą, ale to inna sprawa. To wszystko oczywiste, nic w tym szczególnego. Szczególny przypadek, to ludzie, którzy – jak zauważył amerykański socjolog Peter L. Berger – wierzą we własną propagandę, w propagandę, którą sami stworzyli. Prowadzić to może do sytuacji nader niezręcznych – na przykład dla towarzyszy wierzącego we własną propagandę wodza. Spójrzmy na przykład z historii bliższej niż starożytna. Wspomina ambasador brytyjski w Niemczech w latach 1937-1938 Nevile Henderson, jak po zajęciu stolicy Czech Adolf Hitler wprawił w konfuzję swoje otoczenie. Otóż, „(…) 15 marca, zaraz po przybyciu do Pragi, Führer wyraził chęć udania się przede wszystkim do szpitali. (…) »Aby odwiedzić rannych Niemców, ofiary czeskich prześladowań«. Tego rodzaju ofiar nie było, więc poplecznicy Führera mieli zapewne niejakie trudności z tłumaczeniem, że wizyta w szpitalu jest niepotrzebna”. Jak zwykle w takich przypadkach – przywiązani do swego stanowiska ludzie doskonale wiedzą, że nie jest to moment, kiedy można krzyknąć „król jest nagi!”.
IV
Zdarza się, że w systemie demokratycznym różnorodność rozmaitych propagand sprowadza się do spolaryzowania – jesteśmy tylko „my” i „oni”. W „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza stają naprzeciw siebie dwie wrogie grupy, symbolizujące rożne postawy życiowe, estetyczne; dowodzą nimi szablonowo perwersyjny Miętus i groteskowo idealistyczny Syfon – nie ma tu dobrego wyboru. Jeden i drugi święcie wierzy w głoszoną przez siebie propagandę, wierzą w nią aż do śmieszności. Stoczony między nimi słynny pojedynek na miny to metafora jałowych sporów, gdzie argumentów ze świecą szukać, za to zajadłości po obu stronach nie brakuje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na polskiej scenie publicznej odgrywana jest jakaś wersja tamtego, groteskowego pojedynku.
Jest zatem i śmieszno, i straszno.
A już na pewno – głupio.
Krzysztof Łęcki