O przewidywalności | 06.03.2019
Dzisiaj będzie o przewidywalności. Pretekstem – fejsbukowy wpis znanego pisarza Szczepana Twardocha.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 15 s
Fot. pixabay.com
Tak skomentował on artykuł, którego stał jednym z bohaterów (artykuł autorstwa Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki nosi tytuł „Pogniewane pokolenie” XXX): „Meritum jest takie, że – uwaga – młodzi, którym się nie wszystko w III RP podobało mogą mieć i trochę racji, ale to nie ma znaczenia, bo KONSTYTUCJA. Więc są może rachunki krzywd, ale to potem, bo teraz bagnet na broń. Nie piszę tu z polemiczną intencją, tekst jest o tyle uczciwy, co przewidywalny, więc nie bardzo jest z czym polemizować”.
Artykuł jest zatem dla Twardocha uczciwy, ale tak bardzo przewidywalny w swej narracji, że nie bardzo ma z czym pisarz polemizować. To nie ucieczka pisarza od dyskusji, to miażdżąca ocena („przewidywalność”) pewnego typu publicystyki. Tak się składa, że znam Szczepana od lat bez mała dwudziestu, przyjaźnimy się, mam okazję w miarę często z nim dyskutować, ale lubimy ze sobą dyskutować także (nie przede wszystkim, ale - właśnie - także) dlatego, że zdarza się nam ze sobą polemizować. Jeśli nasze polemiki są dla nas ciekawe to również (może nawet – przede wszystkim) dlatego, że przytaczane w nich argumenty i kontrargumenty, a także konkluzje do których dochodzimy, nie są (z góry? do bólu?) przewidywalne. Różnimy się w poglądach na różne sprawy; kiedyś Szczepan napisał, że on ma konserwatywne poglądy i liberalny temperament, gdy ja – odwrotnie, ale to, przynajmniej w jego przypadku, bardzo dawne dzieje. W dyskusjach nie zawsze „różnimy się pięknie”, ale zawsze jest ciekawie. Nie mają bowiem nasze spory nic z rytualizmu, który jest w stanie zapewnić towarzyskie ciepełko („wszyscy rozumni i przyzwoici ludzie myślą przecież tak samo jak my”), ale od którego wieje nudą.
II
Problem: przewidywalność vs nie-przewidywalność nie jest zresztą wcale tak bardzo jednoznaczny jakby się komuś mogło zdawać. Oczywiście – na co dzień, zwłaszcza w sytuacjach nieprzypadkowo nazywanych rytualnymi, cenimy raczej przewidywalność. Zwykle chcemy wtedy, bez specjalnego namysłu poddawać się codziennym nawykom. Inaczej poczulibyśmy się jak na planie któregoś z filmów Luisa Bunuela, gdzie, jak wiadomo, zdarzyć się mogło naprawdę wszystko i to w każdej chwili. Mówimy tu jednak o szarej codzienności czasów, które Chińczycy nazwaliby pewnie nieciekawymi, takimi, kiedy nic specjalnego się nie dzieje. O takich czasach, które wieszczył nam wszystkim Francis Fukuyama, kiedy pisał o „końcu historii” i nudzie jaka wtedy czekać będzie ludzkość.
Tymczasem trafiają nam się znowu czasy ciekawe, które dla Chińczyków były – jak wiadomo – przekleństwem. Żyjemy wszak w czasach pełzającej rewolucji - nie tak krwawej, jakie znamy z historii, ale jednak rewolucji. A tu – nuda. Inna niż przewidywał Fukuyama, ale jednak nuda. Wreszcie – może także w czasach rewolucji nie powinno to specjalnie dziwić. Pisał Bronisław Łagowski: „Dziwi mnie, że żaden z wielkich pisarzy kontrrewolucyjnych, ani Burke, ani de Maistre, ani Bierdiajew nie zwrócił uwagi na to, co jest główną cechą jakości życia podczas rewolucji. Dopiero Sołżenicyn zbliżył się tu do istoty rzeczy. Tą cechą jest nuda, dogłębna jałowość duchowa. Pozory przemawiają przeciw temu spostrzeżeniu. Przecież wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Co chwila sensacja, niespodziewane kariery, widowiskowe upadki, ten uciekł, tamtego schwytano”. Tak więc może nie powinno dziwić – ale jednak dziwi. Bo tak – dominuje nuda. Szczególnie gdy idzie o refleksję nad polityką. „Pozory przemawiają przeciwko tej diagnozie” (powtórzę raz jeszcze Łagowskiego). Co rusz powstaje przecież jakiś nowy polityczny program czy projekt. Od oświadczeń polityków i dziennikarskich analiz aż się roi. A przecież nawet słabo interesując się polityką zazwyczaj doskonale wiemy jakie zajmie stanowisko partyjny polityk, co powie czy napisze dziennikarz z takiego czy innego medium – jedni i drudzy są w tym, doprawdy, zwykle do bólu przewidywalni. Ale choć – jako się rzekło – przewidywalność jest wartością pożądaną, to atrakcyjność przewidywalności też ma swoje granice.
Tą granicą której przewidywalność nie powinna przekraczać jest w niektórych sferach życia właśnie nuda. Ot, dowcipy z przewidywalną puentą cieszą się powodzeniem tylko w mało wybrednym towarzystwie. Ale nie idzie tu o dowcipy. Rzeczywistość, może nie ta rytualnie oswojona, ale na pewno ta niespokojna, niepewna, dobrze, quasi-rewolucyjna domaga się analizy, przynajmniej próby zrozumienia. I żywej dyskusji, w której obowiązuje (i to bezwzględnie) formuła wybitnego ekonomisty Johna Maynarda Keynesa, a brzmi ona tak: „Kiedy zmieniają się fakty, zmieniam zdanie. A Pan?”. I w takim przypadku przewidywalne interpretacje nie tylko wystarczają, ale czasem wręcz drażnią. To wreszcie raczej zasmucający widok gdy albo grono inteligentnych ludzi rytualnie się ze sobą we wszystkim zgadza (ewentualnie „pięknie się różni”), potakując sobie wzajem, bo przecież „powszechnie wiadomo, że”... Albo – to druga możliwość - gdy w swych sporach, jakże skądinąd niekiedy gorących, antagoniści przypominają tytułowych bohaterów powieści Gustawa Flauberta „Bouvard i Pécuchet”. To karykatury odpowiednio optymisty – Bouvard i pesymisty, to Pécuchet. Odłóżmy rozwinięcie tego literackiego wątku na inną okazję.
Czyli, podsumowując – jak w starym dowcipie – „ja wiem wszystko, Ty wiesz wszystko, więc o czym ze sobą rozmawiać?”. Tyle tylko, że każdy wie „swoje wszystko” i wie tak bardzo „na pewno”, że bardziej nie można. A jak bardziej nie można – to po co rozmawiać? Trudno przecież wymieniać się swoimi jedynie słusznymi poglądami na poglądy inne, gorsze i złe. Spierać się w takiej sytuacji doprawdy nie warto. Można tylko, albo potakiwać, albo w spokoju rozejść się w przeciwne strony, albo przejść do rękoczynów.