Współpracujący z "Głosem" felietonista Krzysztof Łęcki o pułapkach czyhających na profesorów uniwersytetów i nie tylko.
Kiedy profesor uniwersytetu pisze teksty do gazety, czyhają na niego naturalne pułapki. Ot, choćby takie, że zdarza mu się zapominać, iż czytelnicy nie są jego studentami czy studentkami. I wtedy toczy takie rozmowy, jak np. redaktor naczelny „New Yorkera” – William Shawn z filozofką Hannah Arendt. Na początku lat 60. XX wieku Arendt napisała dla gazety Shawna reportaże o głośnym procesie nazisty, Adolfa Eichmanna; teksty, które potem złożyły się w słynną książkę „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”. Zachwycony nimi Shawn poczuł się jednak zmuszony przeprowadzić ze znaną już wtedy myślicielką rozmowę co do koniecznych jego zdaniem korekt. Był wszak nie tylko czytelnikiem, także redaktorem. Z pewną nieśmiałością wytknął jej, że użyła w tekście greckie słowo „Einai”. Zdziwiona Arendt odpowiedziała – „Einai” to znaczy „być” w rozumieniu istnienia. – Nasi czytelnicy nie mają pojęcia o grece – zwrócił jej oczywistą, jak mu się zdawało, uwagę Shawn. – To niech się uczą – ucięła po belfersku, niczym nie zrażona Hannah Arendt. Shawn zdawał się jej odpowiedzią nieco zdezorientowany i mocno zakłopotany.
No tak, ale to była znakomita Hannah Arendt, jeden z największych umysłów XX wieku. (Przy okazji, oprócz lektury książki Arendt „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła” polecam świetny film Margarethe von Trotty „Hannah Arendt”). Skoro już wspominam film, to przypomniała mi się scena wzięta z popularnego amerykańskiego serialu „Ally McBeal”. W sądzie pewna popularna prezenterka telewizyjna w średnim wieku dochodzi swych praw. Jej pracodawca zwolnił ją z pracy, chociaż nie tylko nie kwestionował jej kompetencji, ale wręcz był przekonany o tym, że jest świetną dziennikarką. Dlaczego? „– W dzisiejszych czasach na stanowisko prezentera wybiera się raczej modelkę niż dziennikarkę – zaczął się usprawiedliwiać. – Jest jakiś powód? Zapytano go – Jest. Widownia – odpowiedział. Może pan wyjaśnić? – dopytywała się adwokatka wyrzuconej z pracy dziennikarki. – I szef stacji telewizyjnej postanowił postawić na szczerość. – Powiem coś mało patriotycznego – zaczął. – Śmiało – zachęcono go. To głupi kraj – powiedział – Ameryka? Naród kretynów. Zdolność koncentracji na poziomie komara”. Ja sam czytelniczki i czytelników traktuję poważnie, a jednocześnie staram się dla nich pisać o sprawach, które są dla mnie istotne bez „dymnej zasłony żargonu”.
Co to takiego „dymna zasłona żargonu”? No cóż, proszę: „– Amoralność to pojęcie subiektywne/ale subiektywizm to pojęcie obiektywne/nie w racjonalnym schemacie percepcji/percepcja jest irracjonalna bo indukuje nieuchronność/lecz osąd jakiegokolwiek systemu lub apriorycznej relacji zjawisk istnieje w każdym racjonalnym bądź metafizycznym czy przynajmniej epistemologicznym zaprzeczeniu uabstrakcyjnionej empirycznej koncepcji takiej jak byt, bycie, bądź występowanie samej rzeczy bądź rzeczy samej…”. Zrozumieliście państwo? Mam nadzieję, że nie, bo też i rozumieć tu nie ma czego. Przytoczony fragment tej niby-dyskusji zaczerpnąłem z komedii Woody’ego Allena „Miłość i śmierć”. Kiedy Allen na ekranie przedstawia z zamyśloną miną swoje pseudo-poglądy – publiczność ma naprawdę dobry powód do śmiechu. No właśnie… Gnębi mnie nieodparte wrażenie, że dzisiaj tego rodzaju zabawy słowne brane są z powagą, na jaką nie zasługują. A przecież współczesny nam pseudonaukowy bełkot jest nie mniej śmieszny, niż ten sparodiowany przez Allena. Jest zabawny zwłaszcza wtedy, gdy z poziomu refleksji niby-teoretycznej schodzi do życiowego konkretu. Takiego, że wielu ludzi bierze go śmiertelnie poważnie właśnie dlatego, bo zapisany jest językowym kodem, który wydaje się im naukowy. A tym samym poważny.
Kiedy dawno, dawno temu, uczęszczałem na zajęcia do Studium Wojskowego pewien wykształcony pułkownik zapytał mnie o zasady sztuki wojennej. Niestety, nie miałem o nich zielonego pojęcia. Postanowiłem jednak się nie poddawać i wydukałem – że taką zasadą jest na pewno współdziałanie. Nie, proszę pana – przerwał mi pułkownik – nie chodzi o to by bezmyślnie zakuwać na pamięć, proszę, na początek, scharakteryzować zasadę ogólnie. Wyrecytowałem: „Jeżeli w warunkach W, czasie T, przestrzeni P, miejscu M, środowisku S, otoczeniu O chcesz uzyskać efekt F zastosuj zasadę Z. itd. itp.”. Pułkownik zdawał się mocno zakłopotany. Mogłem wszak tę pustą formułę przeczytać w jakimś podręczniku wojskowości, a on do niej nie dotarł... Otrzymałem ocenę bardzo dobrą, bez wchodzenia w dalsze, kłopotliwe szczegóły. Nie muszę chyba dodawać, że kretyńską, ale bardzo wojskowo brzmiącą regułkę wymyśliłem na poczekaniu. Minęły lata, nastała III Rzeczpospolita. Wydawać by się więc mogło, że czasy ludzi o mentalności wojaków minęły. Nic podobnego.
Na całym świecie toczą się rozmaite zimne wojenki, a więc wszędzie mobilizacja, organizacyjny dryl i zwarte szeregi. Jakiś czas temu uczestniczyłem w pewnej towarzyskiej dyskusji. Zaatakowano w niej pewnego starszego wiekiem profesora, który zarzucił oponentowi, że jego argument jest nielogiczny. Towarzystwo, chociaż naukowe, wydało mi się do tego stopnia niepoważne, że wyrwany do tablicy postanowiłem zażartować. Oświadczyłem, że „logika to przecież nic innego tylko opresywny element systemu symbolicznej dominacji, charakterystyczny dla struktury patriarchalnego dyskursu stygmatyzującego wszystko to co inne, Inne pisane oczywiście z dużej litery”. Zatem zarzut, że coś jest nielogiczne można spokojnie unieważnić. Bardzo rozbudzeni emocjonalnie dyskusją uczestnicy (i uczestniczki) spotkania nagle zamilkli. Poznali się na żarcie? A może przyszło im do głowy, że trafiali przecież na coś bardzo podobnego w uczonych postmodernistycznych księgach? A może – nie daj Bóg – w bestsellerze Sokala i Brickmonta „Modne bzdury”, w którym bezlitośnie wykpiwa się (po)nowoczesny pseudonaukowy bełkot? Tak czy inaczej rozmowa zeszła na inne tematy.