Pre-teksty i Kon-teksty: Głód autentyzmu | 18.12.2024
Głód autentyzmu – określenie to może kryptonimować dzisiaj kwestie
najróżniejsze. Ot, by zobaczyć dzisiaj autentyk „Brzoskwiń i gruszek” – obraz
Paula Cézanne’a – trzeba by się wybrać do Moskwy, tak więc
raczej odradzam. Łatwiej o „Słoneczniki” Vincenta van Gogha – ten obraz wisi w
National Gallery przy Trafalgar Square w Londynie… Choć gwoli ścisłości, inne słoneczniki wiszą w różnych miejscach na świecie.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 60 s
Słoneczniki namalowane przez Vincenta van Gogha, które można podziwiać w Starej Pinakotece w Monachium. Fot. Tomasz Wolff
Tyle że, kiedy ja miałem okazję go zobaczyć, otaczał go spory tłum
oglądających, o atmosferę, nie wiem, podziwu, zadumy, było zatem trudno. Z
punktu widzenia takich przeszkód i trudności może zatem dobrze, że żyjemy w
czasach „demokratyzacji geniuszu”. Żyjemy wszak w czasach, w których banan
przyklejony do ściany przezroczystą taśmą klejącą, uchodzi za (cenne) dzieło
sztuki. Przynajmniej, gdy brać pod uwagę kwotę za jaką zostało sprzedane.
I
Pod
koniec listopada w znanym domu aukcyjnym Sotheby’s w Nowym Yorku dzieło to –
zatytułowane, nomen omen, „Komediant” – zostało zakupione za ponad 6 milionów
dolarów. Nie znam szczęśliwego (a już na pewno – bardzo, bardzo zamożnego) nabywcy.
Tyle że jeśli kto ciekaw, a nie zostanie zaproszony do domu (posiadłości?),
gdzie którąś ze ścian zdobi „Komediant” – pozostaje skazany na reprodukcje. Co
ma zatem uczynić odcięty od możliwości podziwiania wartości artystycznej
„banana”, spragniony autentyku, miłośnik sztuki współczesnej? No cóż, jako
dziecko oglądałem program Adama Słodowego „Zrób to sam”...
Tak, „pragnienie znalezienia się bliżej uświęconego ośrodka wspólnych wartości społeczeństwa”. Formuła taka oznaczać może bardzo wiele, bardzo różnych rzeczy. Na przykład to, że widzieliśmy na własne oczy coś, co należy do wspólnej historii ludzkości.
I tak myślę sobie,
że jeśli kto bardzo ciekaw oferowanych przez „Komedianta” wstrząsających
artystycznych efektów, to może sobie jakiegoś banana przykleić do ściany w
swoim własnym mieszkaniu. Rzecz jasna, powie inny ktoś, w materii sztuki
współczesnej wyrobiony, nie będzie to przecież „banan” oryginalny. Ale cóż, wreszcie
w finale filmu „Vinci” Juliusza Machulskiego iluś nabitych w butelkę nabywców
niby-oryginału „Damy z łasiczką” Leonardo da Vinci odczuwało – każdy z nich w
samotności i niewiedzy o innych koneserach – rozkosz, podziwiając zdobyty za niemałe pieniądze falsyfikat.
II
Oczywiście – jeśli w ogóle trzeba to podkreślać – nie biorę poważnie pod
uwagę, że ktoś z czytelników/czytelniczek moich felietonów powiesi w swoim
mieszkaniu banana oklejając go taśmą. Bo przecież tak naprawdę w całej sprawie nie
idzie o żadnego „banana”, ale o to, żeby mieć coś autentycznego, wyjątkowego,
cennego. Banan kupiony w domu aukcyjnym Sotheby’s niewątpliwie dużo kosztował. A
przecież liczy się to, ile za niego wydano, to, że ktoś wygrał aukcję. Amerykański
socjolog Erving Goffman pisał: „W większości
społeczeństw istnieje jakiś główny czy ogólny system uwarstwienia, a w
większości społeczeństw uwarstwionych spotykamy się z idealizacją warstw
wyższych i z większymi lub mniejszymi aspiracjami części członków warstw
niższych do zdobywania wyższych pozycji społecznych. (Należy zwrócić baczną
uwagę na to, że ruch w górę wiąże się nie tylko z chęcią zdobycia prestiżowej
pozycji, ale również z pragnieniem znalezienia się bliżej uświęconego ośrodka
wspólnych wartości społeczeństwa”).
III
Tak, „pragnienie znalezienia się bliżej uświęconego ośrodka wspólnych
wartości społeczeństwa”. Formuła taka oznaczać może bardzo wiele, bardzo
różnych rzeczy. Na przykład to, że widzieliśmy na własne oczy coś, co należy do
wspólnej historii ludzkości. Niekiedy liczy się w takim przypadku ograniczona
dostępność, która obiecuje zdobywcom niejaką elitarność doznań. I tak piramidy
w Gizie są z całą pewnością bardziej efektowne niż te, które zobaczyć można w
Meksyku czy Machu Picchu, ale znowu wakacje w Egipcie są dla Polek i Polaków znacznie
tańsze, więc prawie każdy może...
IV
A teraz pozornie nie na temat. Pozornie. Jeszcze w latach osiemdziesiątych
bywałem na meczach, w których na boisku w barwach GKS-u pojawiał się Jan
Furtok. Był graczem zjawiskowym. Nie powiem nic odkrywczego, że dzisiaj na
stadionach polskiej ekstraklasy nie spotka się gracza tej klasy (Lukas Podolski
ma już swoje lata, więc jego z wyliczanki wyłączam). Grał potem Furtok – z
sukcesami - w HSV Hamburg i Eintrachcie Frankfurt. Po powrocie do kraju wrócił
na Bukową – jest najlepszym strzelcem w historii GKS-u i pewnie nikt go nie
przegoni. Zmarł po długiej chorobie pod koniec listopada. Na meczu Gieksy z „Lechią”
Gdańsk zawieszono banner z olbrzymimi literami „Jan Furtok nieśmiertelna
legenda”. Tak, Furtok był, jest i będzie legendą katowickiego klubu. To był
jego klub. Ceniony za grę w Bundeslidze, dla starszych kibiców GKS-u był
spełnieniem „pragnienia znalezienia się bliżej uświęconego ośrodka wspólnych
wartości futbolu”, że sparafrazuję Goffmana. Młodsi tylko o nim słyszeli, a
akcje z jego udziałem i strzelone przez niego gole mogą zobaczyć na YouTube.
V
Napisałem, że GKS to był klub Furtoka. Bo też już nigdy w tym klubie nie
zagra piłkarz nawet zbliżony do niego talentem. Jeśliby zaś kiedyś się taki
trafił, to zagra w Katowicach najwyżej sezon, góra – dwa. I po zrobieniu
międzynarodowej kariery już raczej do GKS-u nie wróci. A może się mylę? Do myślenia
dała mi taka oto sytuacja. Od jakiegoś – liczonego zresztą w latach – czasu
piłkarze strzelający gole całują przyszyty do ich koszulki herb klubu, w którym
aktualnie grają. Sytuacja ta budziła mój niesmak, ponieważ zdarzało się, że
widziałem, jak ci sami zawodnicy powtarzali ów rytuał w barwach rożnych klubów,
które reprezentowali. Pewnie to bardzo konserwatywny odruch, ale cóż, tak
właśnie mam. Toteż, nie powiem, bardzo ucieszyła mnie wypowiedź wybitnego
urugwajskiego napastnika Diego Forlána: „W Hiszpanii krytykowano mnie za to, że
NIE całowałem herbu Atlético Madryt, ale ja nie byłem wielkim kibicem tego
klubu. Szanowałem wszystkich, byłem wdzięczny za wszystko, ale nie chciałem być
fałszywym czy populistycznym, jak inni i zachowałem profesjonalizm. Całowałem
tylko herby Peñarolu i Urugwaju, ponieważ tam dorastałem i do tych zespołów mam
największy szacunek”.
VI
Przed Estádio da Luz w Lizbonie stoi pomnik Eusebio – grał dla Benfiki całą swoją
wspaniałą karierę. Dopiero na piłkarską emeryturę pojechał do USA, na Estádio da Luz zwiedzić można także muzealną salę poświęconą „Czarnej
Panterze”.
Pomnik legendarnego Eusebio w Lizbonie. Fot. Wikimedia Commons
Tak, kiedy tam byłem, to czułem, że naprawdę jestem „bliżej
uświęconego ośrodka wspólnych wartości futbolu”. Choć byłem przecież mocno
spóźniony. „Czarnej panterze” kibicowałem przecież w latach sześćdziesiątych...