I
Sprawa nie jest bynajmniej nowa. Jeszcze
w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Stefan Kisielewski pisał o wystawie
polskiej sztuki współczesnej w Centrum Pompidou: „Jest tam Gombrowicz, Witkacy,
Mrożek, Różewicz, Lem, jest Kantor, Teatr Stu, Teatr Ósmego Dnia, Pantomima
Tomaszewskiego, Grotowski, Piwnica (Pod Baranami – przyp. KŁ), Festiwale – co tylko
chcecie. (…) Brak jednej drobnej rzeczy.
Jakiej? Ano po prostu życia codziennego, dnia zwykłego w naszym kraju. Brak
realistycznej, konwencjonalnej, ale pouczającej sztuki o naszym dzisiejszym życiu
nad Wisłą, Odrą, Bugiem, życiu dla nas zwyczajnym, ale tu egzotycznym,
nieznanym. (…) Dlaczego więc Polak prezentuje światu tylko wygibasy, marzenia,
maski, pozy? Nawet Gombrowicz to robi, gdy myśli, że zdziera Polakom
snobistyczne pozerskie maski, to zakłada inne, wcale nie wiedząc, że Polskę w »Trans-Atlantyku«
czy »Pornografii« zarysowuje też
fikcyjną, aż ha”.
II
A przecież Gombrowicza trawił głód
rzeczywistości. Ba, pisał nawet o swoim kulcie rzeczywistości, o tym, że ma się
za krańcowego realistę, że jednym z naczelnych zadań jego pisania
„to przedrzeć się poprzez Nierzeczywistość do Rzeczywistości”. Przeczuwał przy
tym Gombrowicz, że w literackiej grze z Rzeczywistością, wchodzą w grę nie
tylko kwestie meandrów jego skomplikowanej biografii i nie mniej skomplikowanej
osobowości. Idzie także o to, że „to Polska właśnie”. Diagnozował: „Polacy będąc narodem najbardziej
uwikłanym w mrzonkę, iluzję, frazes, legendę, deklamację, byli też najbliżsi
rzeczywistości »in crudo, sans phrases«, tej co łamie kości. To był atut do
wyzyskania. Najostrzejszy realizm, to jedynie mogło nas wyciągnąć z bagna
naszej »legendy«”.A
jednocześnie autor „Kosmosu” wiedział, że – paradoksalnie – jego pisarstwo „zostało
od razu oderwane od normalnej rzeczywistości, pchnięte w manię, w szaleństwo, w
absurd nie pozbawiony wszakże uroczystej logiki, w jakąś celebrację nonsensu”.
III
Na pierwszych stronach Gombrowiczowego „Dziennika”
(rok 1953) czytamy o prasie krajowej i emigracyjnej: „Gdybyż dał się słyszeć w tym królestwie
przemijającej fikcji głos rzeczywisty! Nie – to albo echa sprzed lat piętnastu,
albo wyuczone śpiewy. Prasa krajowa, śpiewając na obowiązującą nutę, milczy jak
grób, jak otchłań, jak tajemnica, a prasa emigracyjna jest – poczciwa.
Niewątpliwie duch spoczciwiał nam na emigracji. Prasa emigracyjna przypomina
szpital, gdzie rekonwalescentom daje się tylko lekko strawne zupki. Po cóż
rozdrapywać rany? W przeciwieństwie do głosu emigracji, głos Kraju rozlega się
ostro i kategorycznie, aż trudno uwierzyć, aby to nie był głos prawdy i życia.
Tu przynajmniej wiadomo o co chodzi – białe i czarne, dobre i złe – tutaj
moralność brzmi gromko i bije jak pałka. Ten śpiew byłby wspaniały gdyby
śpiewacy nie byli nim przerażeni i gdyby nie czuło się w ich głosie drżenia,
które budzi litość… W gigantycznym milczeniu kształtuje się nasza niewyznana,
niema i zakneblowana rzeczywistość”.
IV
W czasach słusznie minionych, jak się
je dzisiaj określa, wytłumaczeniem dla literackich gier z rzeczywistością mogła
być komunistyczna cenzura. To wszak dlatego Janusz Głowacki w swoich błyskotliwych
felietonach przedstawiał współczesne polskie problemy, sięgając w żartobliwy,
aluzyjny sposób do dramatów Szekspira czy historii starożytnego Rzymu. Co
ciekawe, kiedy chciał tego samego literackiego kodu użyć w publikacji dla „New
York Timesa”, jego tekst odrzucono. Nikt z amerykańskich redaktorów nie
zrozumiał o co chodzi „człowiekowi z dalekiego kraju”.
V
Można próbować przekonywać, że ówczesnej komunistycznej,
PRL-owskiej rzeczywistości nie dało się przedstawić inaczej. Marek Hłasko pisał:
„(…) nagle wszystko zaczęło być dla mnie groteskowe; zrozumiałem, że nie można
napisać prawdziwego opowiadania o totalizmie, które byłoby tragiczne; i do dziś
nie wierzę w możliwość takiej literatury”. Ten sam autor stawiał jednak i inną,
bardziej zniuansowaną, diagnozę: „Ucieczka w świat groteski i śmiechu ma
również inny powód poza najważniejszym – niewiarą w to, czego było się
świadkiem, i niewiarą w to, że inni ludzie będą w stanie dać wiarę naszemu
życiu. Powód ten jest prosty: jest nim absolutna nieznajomość życia narodu;
nieznajomość warunków, w jakich ten naród żyje, nieumiejętność wykorzystania
faktografii nawet przy rozumieniu moralnego aspektu zagadnienia”.
VI
Ale od 1989 roku odchodzimy od komunizmu. I okazuje
się że kwestia trudności w przedstawianiu polskiej rzeczywistości ma także zupełnie
inne wymiary. Podam dwie „filmowe” ilustracje jakiejś, no nie wiem jak to
określić... Może – nieprzekładalności polskich doświadczeń na język Zachodu.
Oto cieszący się niezmierną popularnością film „Kiler” Juliusza Machulskiego
miał mieć swój amerykański remake w reżyserii Barry’ego Sonnenfelda. Pomysł ów
ostatecznie zarzucono – czy nie dlatego, że jak na zachodnie gusta, oferował
zbyt specyficzny typ dowcipu? Przyznam, że myśl ta przyszła mi do głowy, kiedy
oglądałem inną produkcję Machulskiego – „Déjà vu”.
Film rozpoczyna się, jak (prawie...) klasyczny film gangsterski – początek
akcji ma zresztą miejsce w Stanach Zjednoczonych. By po niewielu minutach wejść
w koleiny komedii.
VII
Zaznaczę – jestem wielbicielem wielu filmów-komedii
Machulskiego. Niemniej zastanawia mnie trochę – dlaczego polskie kino komedią
stoi? Dlaczego tak często przywołujemy „Misia” i inne filmy Stanisława Barei, a
filmy „kina moralnego niepokoju” pokryły się kurzem? Dlaczego najlepsze polskie
filmy, te, które się nie starzeją, pokazują polską rzeczywistość w krzywym
zwierciadle? Czy to takie nasze „Zezowate szczęście”?
Krzysztof Łęcki