wtorek, 17 września 2024
Imieniny: PL: Franciszka, Lamberty, Narcyza| CZ: Naděžda
Glos Live
/
Nahoru

Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Eichmann i inni | 04.06.2024

Z nadzieją, że oto będę oglądał „(f)ilm oparty na faktach” zakupiłem niedawno „Eichmanna” (reż. Robert Young, 2007). Jak powiadamiają napisy początkowe został on zrealizowany na podstawie opublikowanych dokumentów z przesłuchań hitlerowskiego zbrodniarza. Postać Eichmanna i jego rola w zbrodniczej machinie Holocaustu zajmuje mnie od ponad trzydziestu lat, od czasu pierwszej lektury wstrząsającej, głośnej pracy Hannah Arendt „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”. Jakie wrażenia po oglądnięciu „Eichmanna” na ekranie?

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Kadr z filmu „Eichmann”. Fot. ARC

I
No cóż, grającemu w filmie Younga tytułowego bohatera, Thomasowi Kretschmannowi niemal perfekcyjnie wychodzi charakterystyczny grymas twarzy nazistowskiego funkcjonariusza, znany szerszej publiczności z dokumentalnych rejestracji filmowych z jego jerozolimskiego procesu. Ale co poza tym? Otóż „poza tym” Eichmann przedstawiony jest w filmie jako monstrum – seksualnie perwersyjny morderca, który nie waha się strzelać do noworodka, kiedy tylko zapragnie tego jego bardziej jeszcze od niego wynaturzona arystokratyczna kochanka. W zasadzie można zresztą odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z seksoholikiem. Filmowy Eichmann nie żywi zresztą w tym względzie uprzedzeń rasowych – w czasie wojny romansuje z Żydówką, po wojnie, już w więzieniu, przed samym procesem omiata obleśnym spojrzeniem pochylającą się po coś izraelską policjantkę. Rysuje się tu zatem widzom zupełnie inny obraz jednego z najbardziej znanych nazistów niż ten, który tak sugestywnie przedstawiła Hannah Arendt. Dla niej przecież „(k)łopot z Eichmannem polegał na tym, że tak jak wielu mu podobnych, nie byli zboczeńcami ani sadystami, a byli i są straszliwie i przerażająco normalni”. Zaś tym, co powodowało zjawisko „eichmanizacji” tak wielu Niemców w latach hitleryzmu był, zdaniem Arendt, totalitaryzm, a dokładniej to, że zmuszał on do „niemyślenia”.

II

Właśnie – zmuszał do niemyślenia. Tak, rozumiem, „niemyślenie” to bardzo nie-filmowe, nieefektowne wyjaśnienie. Ale czy przez to mniej wiarygodne? Nieprawdziwe? Otóż, co ciekawe, zupełnie niezależnie od Arendt, na tę samą cechę każdego totalitaryzmu, właśnie na zmuszanie do niemyślenia, zwracał uwagę inny, prawdziwie niezależny umysł XX wieku – George Orwell. Wreszcie świat bohatera powieści „Rok 1984”, Winstona Smitha, to właśnie świat domykającego się modelowego totalitaryzmu, gdzie – jak tłumaczy Smithowi jeden z gorliwych funkcjonariuszy – „(m)yślenie ulegnie przeobrażeniu. Tego co my rozumiemy przez myślenie, nie będzie w ogóle. Ortodoksyjność oznacza niemyślenie, brak potrzeby myślenia, ortodoksyjność to nieświadomość”. Ta zbieżność diagnozy wybitnej badaczki realnych totalitaryzmów, z pisarskim wizjonerstwem Orwella daje – no właśnie – do myślenia. A przynajmniej – powinna.

III

Zatrzymajmy się na powieści Orwella – uznawanej w niektórych literackich plebiscytach za najważniejszą pozycję literacką XX wieku. Czy jednak była to „tylko” literatura? Cóż, trudno nie ulec przekonaniu, że lektura „Roku 1984” robiła mocne wrażenie zawsze. Przynajmniej na myślących czytelniczkach/czytelnikach. Nie brak świadectw na to, jak niezwykle silne wrażenie robiła w Polsce nawet w latach sześćdziesiątych, czyli w latach pozornego spokoju, erze „małej stabilizacji” („Pamiętam takie wydarzenie z dzieciństwa: książki stały na półkach w dwóch rzędach i w tylnym znalazłem »Rok 1984« Orwella, musiałem mieć chyba wtedy 14 lub 15 lat, i zaczytałem się tą książką do tego stopnia, że nie zauważyłem, kiedy przyszedł zmierzch”. Paweł Śpiewak, „Skazany na życie umysłowe”, w: „Teczki liberałów”, skompletowali Janina Paradowska, Jerzy Baczyński, Poznań 1993, s. 181). Nic zatem dziwnego, że lektura najważniejszej powieści Orwella zrobiła i na mnie ogromne wrażenie. Zwłaszcza że czytałem jej drugoobiegowe, nielegalne wydanie w styczniu 1982 roku. Wrażenie: z jednej strony zachwytu dla literackiej konstrukcji angielskiego powieściopisarza, a z drugiej – przejmującej beznadziei, jaką zionęła ówczesna rzeczywistość potęgowana przez widoczne za oknami, przechadzające się patrole ZOMO.

IV

Niedawno przypomniałem sobie ekranizację „Roku 1984” (reż. Michael Radford, 1984, z Johnem Hurtem, Richardem Burtonem, Suzanną Hamilton). I trochę pod wpływem filmu wróciłem po kilkunastu latach przerwy do książki. Lektura – znowu, jak wtedy, w roku 1982 – poruszająca. Jednocześnie „oczywista, oczywistość”, że to świetna powieść, ale przedstawiająca przygnębiającą społeczną, polityczną diagnozę. I prognozę – jednocześnie. Dlaczego zapyta ktoś? Przecież czasy stalinizmu, które zainspirowały Orwella do napisania „Roku 1984” szczęśliwie minęły. Przecież pozostał już dzisiaj na scenie dziejów tylko stary (nie)dobry imperializm. No cóż, Orwell występował w ostatnich latach życia nie tylko przeciw stalinizmowi, także przeciwko „rozszerzającej się niepostrzeżenie władzy monopoli, których potęga zagraża powszechnej wolności” – takie pojęcia, które wprowadził do publicznej debaty, jak „dwójmyślenie”, takie formy zawładnięcia zbiorowymi emocjami jak „dwie minuty nienawiści” bynajmniej nie odeszły w niepamięć. Zmieniały – i zmieniają – postać. Ale przecież ciągle pozostają na widoku. Dzisiaj w dobie Internetu, mediów społecznościowych działają niezwykle intensywnie, nawet jeśli nie stoi za nimi (jeszcze?) Ministerstwo Miłości czyli erupcja nienawiści w stanie czystym.

V

„Nienawiść”... Wspomnijmy na koniec tak często krytykowany swego czasu wiersz noblistki, Wisławy Szymborskiej z czerwca pamiętnego roku 1992. Czy stracił na aktualności? Przeczytajmy na nowo: „Spójrzcie, jaka wciąż sprawna,/ jak dobrze się trzyma/ w naszym stuleciu nienawiść./ Jak lekko bierze przeszkody./ Jakie to łatwe dla niej – skoczyć, dopaść./ Nie jest jak inne uczucia. / Starsza i młodsza od nich jednocześnie./ Sama rodzi przyczyny,/ które ją budzą do życia./Jeśli zasypia, to nigdy snem wiecznym. / Bezsenność nie odbiera jej sił, ale dodaje./ Religia nie religia - /byle przyklęknąć na starcie./ Ojczyzna nie ojczyzna -/ byle się zerwać do biegu./ Niezła i sprawiedliwość na początek./ Potem już pędzi sama./ Nienawiść. Nienawiść./ Twarz jej wykrzywia grymas/ ekstazy miłosnej”.

VI

Tak, najwyraźniej zdarzają się sytuacje, w których miłość i nienawiść wypowiadać można jednym głosem. Tak, to ta druga udaje pierwszą. I niewiele ma to wspólnego ze znanym psychologom zjawiskiem – „hate love”.
Krzysztof Łęcki





Może Cię zainteresować.