wtorek, 17 września 2024
Imieniny: PL: Franciszka, Lamberty, Narcyza| CZ: Naděžda
Glos Live
/
Nahoru

Pre-teksty i kon-teksty Łęckiego: Europa w kryminale | 26.07.2024

Znane są reguły tworzenia polskich podróbek Zachodu – ot, chociażby popularna piosenkarka Doda i futbolowy bramkarz Radosław Majdan (m.in. Wisła Kraków) przedstawiani byli niegdyś jako „polscy Beckhamowie” tj. odpowiedniki angielskiego fenomenu piłkarskiego Davida Beckhama (m.in. Manchester United, Real Madryt) i jego żony Victorii, śpiewającej gwiazdy Spice Girls. Czyli – w Polsce piłkarz i piosenkarka, i na Zachodzie piłkarz i piosenkarka. Jeden do jeden. Tyle, że polska wersja to tylko podróbka, a więc z zasady – produkt słabszy. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Fot. Pixabay
Czy w literaturze pięknej było podobnie? Raczej nie. Wielkość Mickiewicza nie polegała na tym, że był polskim Goethem, choć oczywiście wpływy zachodnich prądów intelektualnych (w tym przypadku – romantyzmu) są wszak niezaprzeczalne.  Niemniej – nie ma tu mowy o podróbce.

I

Ale w tym felietonie idzie o zupełnie inny rodzaj literackich podróbek. Znacie Państwo powieści kryminalne Maurice’a S. Andrewsa? Tak? Nie? To może Noela Randona? Założę się, że znowu pewnie większości z Państwa trudno je sobie przypomnieć. Dobrze, to teraz łatwiejsze zadanie – kryminały Joe Alexa? Tak, tak, Joe Alex to pseudonim Macieja Słomczyńskiego, pierwszego człowieka na świecie, który przetłumaczył „całego” Szekspira, ba przełożył także na język polski m.in. „Ulissesa” Jamesa Joyce’a i (tu już nie zdążył całości) „Finnegans Wake”. Słomczyński tłumaczył klasyków, a na jego wydatki bieżące zarabiał w PRL-u Joe Alex,  pisząc niezwykle w swoim czasie popularne kryminały, o tytułach tak wyszukanych jak choćby „Cicha jak ostatnie tchnienie”, „Gdzie przykazań brak dziesięciu”,  „Śmierć mówi w moim imieniu”, czy „Jesteś tylko diabłem”. Wspomniany wcześniej Marice S. Andrews to też pseudonim Andrzeja Szczypiorskiego, autora piszącego w czasach PRL-u nie tylko moralitety. Dodajmy jeszcze – Noel Random to również pseudonim: Tadeusza Kwiatkowskiego, krytyka literackiego. Pomińmy tu odwołującą się raczej do atmosfery „Psów wojny” Frederica Forsytha, powieść „Konkwista” Valdemara Baldheada, czyli Waldemara Łysiaka, ale zajrzyjcie Państwo do intrygującej „Selekcji” Baldheada.  Otóż wszyscy oni tzn. Andrews (Szczypiorski), Randon (Kwiatkowski) i Joe Alex (Słomczyński) żyjąc w PRL-u pisali klasyczne detective story, których akcja działa się na Zachodzie, no i bohaterowie ich kryminałów też byli ludźmi „stamtąd”. Otóż Stanisław Barańczak upatruje sukcesu tak pomyślanych i napisanych powieści w tym, że autorzy wybierając za scenerię swych kryminałów, powiedzmy, Anglię, uciekali syndromowi „polskiej powieści milicyjnej”. Bo zdaniem  Barańczaka, w (i o) realiach PRL-u nie można było napisać porządnego, zgodnego z regułami sztuki (są takie, to reguły van Dine’a) kryminału. Zainteresowanym mogę bez wahania polecić wspaniały szkic Barańczaka na ten temat „W kręgu powieści: Nadludzie w niebieskich mundurach”. Kiedyś był trudno dostępny – znaleźć go można było w całości tylko w praktycznie niedostępnym tomie esejów tego autora wydanym w Paryżu w roku 1983. Dzisiaj jest jednym z rozdziałów książki „Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej” wydanej przez Ossolineum kilka lat temu. Mnie zresztą interesuje nieco inny aspekt sprawy. Otóż polscy bohaterowie kryminałów (w przypadku powieści milicyjnej – „nadludzie w niebieskich mundurach”, jak ich nazywa Barańczak) byli ludźmi nie tylko o skromnych zarobkach, ale także zamkniętymi w granicach Polski albo Obozu (socjalistycznego). A gdy już za granicę, na Zachód wyjeżdżali to... Redaktor Maj z arcydzieła kiczu jakim był serial „Życie na gorąco”, umiał z dumą oświadczyć zapatrzonej w nim kobiecie, że „na hotel mnie nie stać” (tak właśnie postawił sprawę redaktor Maj, taki polski James Bond; nie było go stać na hotel nawet w… Budapeszcie).

II

I otóż końcówka wieku XX i początek  wieku następnego wszystko w polskim kryminale zmienia. Nie tylko „nadludzie w niebieskich mundurach” stają się na kartach powieści sensacyjnych zaledwie ludźmi; a i to zdarza się, że zwykłymi alkoholikami, czy też osobnikami popadającymi w inne bardzo ludzkie słabości. No, chyba, że na ekranie odgrywa takiego policjanta Bogusław Linda („Psy”), czy Marek Kondrat („Ekstradycja”), wtedy ludzkie słabości są zaledwie wstępem do pokazu (nad)ludzkiej siły. Ale zmienia się coś jeszcze. Oto dzisiaj areną działań Polaka, bohatera powieści kryminalnej, szpiegowskiej, czy po prostu sensacyjnej jest w zasadzie cały świat. Podczytuję od czasu do czasu książki Marcina Wolskiego, zawsze z przyjemnością jaką dają oryginalnie pomyślane (na granicy science fiction, a niekiedy znacznie poza tą granicą) i sprawnie napisane czytadła. Skończyłem właśnie lekturę „Drugiego życia” (Zysk i S-ka, Poznań 2009). Gdzież bohater tej powieści (i to nie przebojowy detektyw, ale taki sobie, jak najbardziej szary człowieczek) Antoni Jurkowski w niej nie bywa… Zostawmy świat, a konkretnie Amerykę Południową, gdzie rozgrywa się finał całej opisywanej w książce afery. Pozostańmy  przy Europie – Neapol, Florencja, Londyn, Szwajcaria, Ateny, słynne Meteory… Dobrze, powie ktoś, Jurkowski odziedziczył olbrzymi spadek, więc stać go na to, by przemieszczać się po Starym Kontynencie, jak nie przymierzając po Beskidzie Śląskim. Ale czy rzeczywiście olbrzymi nieoczekiwany spadek to dzisiaj warunek konieczny dla takich eskapad? Co do skali, a przede wszystkim tempa i luksusu podróżowania po Europie, pewnie jakiś spadek by się przydał. Ale nie przesadzę chyba jeśli powiem, że tak naprawdę zmieniająca się sceneria europejskich miast i zabytków w książce Wolskiego, choć może i pojawia się jako emocjonalna rekompensata za czasy, w których byliśmy zamknięci w Obozie (socjalistycznym), to przecież nie sprawia już wrażenia egzotyki. Ot, choćby ja, człowiek bez jakichś wielkich podróżniczych pasji,  parę miejsc opisywanych w powieści Wolskiego zdążyłem już w trakcie wakacyjnych wojaży poznać. A sytuacja taka całkiem sporo zmienia. Bo przecież inaczej czyta się książkę, której akcja dzieje się… no, może nie na „starych śmieciach”, ale w rzeczywistości jakoś tam osobiście rozpoznanej.

III

Przy okazji – ujawnia to niekiedy autorskie niedoróbki. Zostawmy Wolskiego i Europę. Oto wielka Agatha Christie w „Śmierci na Nilu” każe bohaterom przepłynąć statkiem trasę z Luksoru do Abu Simbel... Nie idzie tylko o tempo – nieosiągalne dla turysty nawet dzisiaj.  Z Luksoru płynie się do Asuanu, z którego dojeżdża się do Abu Simbel...    
Krzysztof Łęcki





Może Cię zainteresować.