Pre-teksty i kon-teksty Łęckiego: Europa w kryminale | 26.07.2024
Znane są reguły tworzenia polskich podróbek Zachodu – ot, chociażby
popularna piosenkarka Doda i futbolowy bramkarz Radosław Majdan (m.in. Wisła
Kraków) przedstawiani byli niegdyś jako „polscy Beckhamowie” tj. odpowiedniki
angielskiego fenomenu piłkarskiego Davida Beckhama (m.in. Manchester United,
Real Madryt) i jego żony Victorii, śpiewającej gwiazdy Spice Girls. Czyli – w
Polsce piłkarz i piosenkarka, i na Zachodzie piłkarz i piosenkarka. Jeden do
jeden. Tyle, że polska wersja to tylko podróbka, a więc z zasady – produkt
słabszy.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Fot. Pixabay
Czy w literaturze pięknej było podobnie? Raczej nie. Wielkość
Mickiewicza nie polegała na tym, że był polskim Goethem, choć oczywiście wpływy
zachodnich prądów intelektualnych (w tym przypadku – romantyzmu) są wszak
niezaprzeczalne. Niemniej – nie ma tu
mowy o podróbce.
I
Ale w tym felietonie idzie o zupełnie inny rodzaj
literackich podróbek. Znacie Państwo powieści kryminalne Maurice’a S. Andrewsa?
Tak? Nie? To może Noela Randona? Założę się, że znowu pewnie większości z
Państwa trudno je sobie przypomnieć. Dobrze, to teraz łatwiejsze zadanie –
kryminały Joe Alexa? Tak, tak, Joe Alex to pseudonim Macieja Słomczyńskiego,
pierwszego człowieka na świecie, który przetłumaczył „całego” Szekspira, ba
przełożył także na język polski m.in. „Ulissesa” Jamesa Joyce’a i (tu już nie
zdążył całości) „Finnegans Wake”. Słomczyński tłumaczył klasyków, a na jego
wydatki bieżące zarabiał w PRL-u Joe Alex,
pisząc niezwykle w swoim czasie popularne kryminały, o tytułach tak
wyszukanych jak choćby „Cicha jak ostatnie tchnienie”, „Gdzie przykazań brak
dziesięciu”, „Śmierć mówi w moim
imieniu”, czy „Jesteś tylko diabłem”. Wspomniany wcześniej Marice S. Andrews to
też pseudonim Andrzeja Szczypiorskiego, autora piszącego w czasach PRL-u nie
tylko moralitety. Dodajmy jeszcze – Noel Random to również pseudonim: Tadeusza
Kwiatkowskiego, krytyka literackiego. Pomińmy tu odwołującą się raczej do
atmosfery „Psów wojny” Frederica Forsytha, powieść „Konkwista” Valdemara
Baldheada, czyli Waldemara Łysiaka, ale zajrzyjcie Państwo do intrygującej
„Selekcji” Baldheada. Otóż wszyscy oni
tzn. Andrews (Szczypiorski), Randon (Kwiatkowski) i Joe Alex (Słomczyński) żyjąc
w PRL-u pisali klasyczne detective story, których akcja działa się na
Zachodzie, no i bohaterowie ich kryminałów też byli ludźmi „stamtąd”. Otóż Stanisław
Barańczak upatruje sukcesu tak pomyślanych i napisanych powieści w tym, że
autorzy wybierając za scenerię swych kryminałów, powiedzmy, Anglię, uciekali
syndromowi „polskiej powieści milicyjnej”. Bo zdaniem Barańczaka, w (i o) realiach PRL-u nie można
było napisać porządnego, zgodnego z regułami sztuki (są takie, to reguły van
Dine’a) kryminału. Zainteresowanym mogę bez wahania polecić wspaniały szkic
Barańczaka na ten temat „W kręgu powieści: Nadludzie w niebieskich mundurach”.
Kiedyś był trudno dostępny – znaleźć go można było w całości tylko w
praktycznie niedostępnym tomie esejów tego autora wydanym w Paryżu w roku 1983.
Dzisiaj jest jednym z rozdziałów książki „Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o
kulturze masowej i popularnej” wydanej przez Ossolineum kilka lat temu. Mnie
zresztą interesuje nieco inny aspekt sprawy. Otóż polscy bohaterowie kryminałów
(w przypadku powieści milicyjnej – „nadludzie w niebieskich mundurach”, jak ich
nazywa Barańczak) byli ludźmi nie tylko o skromnych zarobkach, ale także
zamkniętymi w granicach Polski albo Obozu (socjalistycznego). A gdy już za
granicę, na Zachód wyjeżdżali to... Redaktor Maj z arcydzieła kiczu jakim był
serial „Życie na gorąco”, umiał z dumą oświadczyć zapatrzonej w nim kobiecie,
że „na hotel mnie nie stać” (tak właśnie postawił sprawę redaktor Maj, taki
polski James Bond; nie było go stać na hotel nawet w… Budapeszcie).
II
I otóż końcówka wieku XX i początek wieku następnego wszystko w polskim kryminale
zmienia. Nie tylko „nadludzie w niebieskich mundurach” stają się na kartach
powieści sensacyjnych zaledwie ludźmi; a i to zdarza się, że zwykłymi
alkoholikami, czy też osobnikami popadającymi w inne bardzo ludzkie słabości.
No, chyba, że na ekranie odgrywa takiego policjanta Bogusław Linda („Psy”), czy
Marek Kondrat („Ekstradycja”), wtedy ludzkie słabości są zaledwie wstępem do
pokazu (nad)ludzkiej siły. Ale zmienia się coś jeszcze. Oto dzisiaj areną
działań Polaka, bohatera powieści kryminalnej, szpiegowskiej, czy po prostu
sensacyjnej jest w zasadzie cały świat. Podczytuję od czasu do czasu książki
Marcina Wolskiego, zawsze z przyjemnością jaką dają oryginalnie pomyślane (na
granicy science fiction, a niekiedy znacznie poza tą granicą) i sprawnie
napisane czytadła. Skończyłem właśnie lekturę „Drugiego życia” (Zysk i S-ka,
Poznań 2009). Gdzież bohater tej powieści (i to nie przebojowy detektyw, ale
taki sobie, jak najbardziej szary człowieczek) Antoni Jurkowski w niej nie
bywa… Zostawmy świat, a konkretnie Amerykę Południową, gdzie rozgrywa się finał
całej opisywanej w książce afery. Pozostańmy
przy Europie – Neapol, Florencja, Londyn, Szwajcaria, Ateny, słynne
Meteory… Dobrze, powie ktoś, Jurkowski odziedziczył olbrzymi spadek, więc stać
go na to, by przemieszczać się po Starym Kontynencie, jak nie przymierzając po
Beskidzie Śląskim. Ale czy rzeczywiście olbrzymi nieoczekiwany spadek to
dzisiaj warunek konieczny dla takich eskapad? Co do skali, a przede wszystkim
tempa i luksusu podróżowania po Europie, pewnie jakiś spadek by się przydał.
Ale nie przesadzę chyba jeśli powiem, że tak naprawdę zmieniająca się sceneria
europejskich miast i zabytków w książce Wolskiego, choć może i pojawia się jako
emocjonalna rekompensata za czasy, w których byliśmy zamknięci w Obozie
(socjalistycznym), to przecież nie sprawia już wrażenia egzotyki. Ot, choćby
ja, człowiek bez jakichś wielkich podróżniczych pasji, parę miejsc opisywanych w powieści Wolskiego
zdążyłem już w trakcie wakacyjnych wojaży poznać. A sytuacja taka całkiem sporo
zmienia. Bo przecież inaczej czyta się książkę, której akcja dzieje się… no,
może nie na „starych śmieciach”, ale w rzeczywistości jakoś tam osobiście
rozpoznanej.
III
Przy okazji – ujawnia to niekiedy autorskie niedoróbki.
Zostawmy Wolskiego i Europę. Oto wielka Agatha Christie w „Śmierci na Nilu”
każe bohaterom przepłynąć statkiem trasę z Luksoru do Abu Simbel... Nie idzie
tylko o tempo – nieosiągalne dla turysty nawet dzisiaj. Z Luksoru płynie się do Asuanu, z którego
dojeżdża się do Abu Simbel...
Krzysztof Łęcki