Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Głowy zdrajców | 29.09.2025
Oglądaliście serial „Ojczyzna”? Nie? A serial „Dom”? Pewnie przynajmniej
niektórzy czytelnicy/czytelniczki pamiętają popularny polski serial pod tym
tytułem wyświetlany kilkadziesiąt lat temu. A amerykański serial „Homeland” –
ten zdobył miliony widzów nie tylko w Stanach Zjednoczonych; oglądano go z
wypiekami na twarzy także w naszym kraju. Czy cieszyłby się podobnym
powodzeniem, gdyby jego tytuł podano w tłumaczeniu na język Reja i
Kochanowskiego?
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Amerykański serial „Homeland” zdobył miliony widzów. Fot. ARC
To
znaczy zatytułować go – „Ojczyzna” albo „Dom”. Nie poznamy oczywiście
odpowiedzi na to pytanie. Niemniej można podejrzewać, że polscy dystrybutorzy
amerykańskiej produkcji o meandrach walki z terroryzmem nie bez powodu uznali,
że lepiej zachować tytuł w wersji oryginalnej. No cóż, niektóre tłumaczenia
anglojęzycznych filmów na polszczyznę mogą sprawiać wrażenie trafniejszych niż
te, które obmyślili dla nich sami autorzy. I tak – na przykład – głośny film (a
potem – sic! – książka) stworzony według scenariusza Alistaire’a MacLeana
„Where Eagles Dare” (z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem) wyraźnie zyskał
w polskim tłumaczeniu („Tylko dla orłów”). Zostawiam do rozważenia, czy
podobnie ma się sprawa z tytułem filmu Sofii Coppoli „Lost in Translation”
(polska wersja została zatytułowana „Między słowami”) czy Bernardo
Bertolucciego „Stealing Beauty” (polska wersja „Ukryte pragnienia”). Czy może należało
je przetłumaczyć literalnie?
I
Ja
sam nie mam za to wątpliwości, że oryginalny tytuł filmu Freda Zinnemanna („A
Man for All Seasons”), tylko zyskał na polskiej wersji „Oto jest głowa
zdrajcy”. Ma on w sobie coś teatralnego, to prawda. Ale przyznajmy, choć zdrada
tylko niekiedy dobrze się sprzedaje, to na relacje o niej popyt jest prawie
zawsze. Oczywiście zdrada zdradzie nierówna – wreszcie tak wiele zależy do
tego, kto zdradę definiuje. Bohater filmu Zinnemanna, Tomasz Morus, był przez
jakiś czas niemal zausznikiem króla Anglii Henryka VIII. Później jednak przeciwstawił
się absolutystycznym zapędom króla. W ocenie współczesnych okazał się zdrajcą –
zdrajcą króla. Ale przecież i siebie, i swojej wiary nie zdradził. Był
człowiekiem żelaznych zasad – to mało kiedy jest modne. Oczywiście tylko wtedy,
kiedy bycie człowiekiem zasad jest prawdziwe – a nie tylko jest reklamą dla
gawiedzi. Kryterium prawdy bywa w takim przypadku cena jaką trzeba zapłacić –
za swoją niezłomną postawę zapłacił Morus życiem.
II
Modelowym
przeciwieństwem Morusa zdaje mi się ateński arystokrata i warchoł – Alkibiades.
Ten zdradzał wszystkich – Ateńczyków, Spartan, Persów. I na nic jego wyszukana
argumentacja – „Kocham moją ojczyznę, nie gdy mnie ona krzywdzi, lecz gdy
korzystam w niej z pełni praw obywatelskich. Nie uważam, że występuję teraz
przeciw ojczyźnie, lecz raczej, że nieistniejącą dla mnie ojczyznę pragnę
odzyskać. Prawdziwie miłuje ojczyznę nie ten, kto niezasłużenie ją utraciwszy
przeciw niej występuje, ale ten, kto z tęsknoty za nią wszelkimi sposobami
usiłuje ją odzyskać”.
III
Morus,
a tym bardziej Alkibiades to bardzo dawne czasy. Zajrzyjmy do nieco nowszej
historii. Weźmy początek lat pięćdziesiątych, czasy stalinizmu. Czesław Miłosz
nie jest wówczas szacownym noblistą, jest kimś, kto – jak można było wówczas
tylko szyderczo powiedzieć – „wybrał wolność”. No cóż, nie widziano wówczas w autorze
„Traktatu moralnego” wieszcza, ale – mysz. To o Miłoszu Kazimierz Brandys
napisał sentymentalny donos, nowelę „Nim będzie zapomniany” – „Ta mysz (Miłosz)
uciekła z prawdziwie trudnego kursu. Nie róbcie z niego ideologa. To mysz. Za
rok nie starczy mu śliny, by na nas pluć. Nic z niego nie zostanie”. Tak pisząc
pluł Brandys jeszcze w roku 1955. W roku 1951 głosy krajowych pisarzy były w
tej kwestii jeszcze bardziej pryncypialnie. Zaraz po wystąpieniu stalinowskiej
stupajki ministra tzw. bezpieczeństwa, Bermana, pod zachęcającym tytułem „Nie
gardźcie rolą agitatora i propagandysty”, pisarze ruszyli do piór. Antoni
Słonimski pisał, cytuję: „Słowo twoje (Miłosza) brzmi w szynkach szmuglarskich,
w knajpach aferzystów, sprzymierza się z chuligaństwem, usprawiedliwia nierobów
i awanturników, czekających na nową wojnę światową, rozgrzesza skrytobójców”. I
dalej: „Cieszy cię każde zło, bo to twój żer, bo płatny jesteś, oby je
odszukiwać i rozgłaszać”. I jeszcze: „Judzisz przeciwko planowej pracy, która
ogarnia coraz szersze masy ludu polskiego, godzisz w budowę fabryk,
uniwersytetów i szpitali, jesteś wrogiem robotników, inteligentów i chłopów”. Jarosław
Iwaszkiewicz oskarżał: „Miłosz przekroczył granicę zdrady i natychmiast znalazł
się w neohitlerowskim piśmie”. Roman Zimand określił emigrację Miłosza jako
„Majstersztyk wrogiej propagandy”, dla niego zresztą „Miłosz był i pozostał
zdrajcą”. Roman Bratny uznał esej Miłosza o komunizmie „Zniewolony umysł”, za
sposób przezwyciężenia piętrowego kompleksu renegactwa – „Umysł zniewolony –
dobra robota wrogiej Polsce propagandy. Bo ucieczka i zdrada jest robotą”. Tak
pisali wówczas ludzie, którzy prowadzić mieli Polskę w świetlaną przyszłość.
Inny przykład: „Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę,/ litery powstały i plunęły
ci w twarz...” - pisał Konstanty Ildefons Gałczyński w „Poemacie dla zdrajcy”, ten
sam Gałczyńskio którego powojennych dziejach mówiono – ni poeta, ni
katolik, tylko alkoholik. Wystarczy. Moje zainteresowania są raczej historyczne
niźli metafizyczne – może dlatego skłonny jestem sądzić, że okoliczności
wysyłania Miłosza na śmietnik historii dają do myślenia niewiele mniej niż jego
poezja.
IV
„Nim
będzie zapomniany...” – to znamienny tytuł paszkwilanckiego opowiadania
Kazimierza Brandysa, w którym Miłosz ukryty jest pod nazwiskiem Weymont („Nowa
Kultura”, 1955, nr 38). Pamięć i zapominanie warunkują się wzajemnie. Nie to,
że zawsze trzeba koniecznie o czymś zapomnieć, żeby coś innego zapamiętać. Ale
jednak wszystkiego pamiętać nie sposób. Jest takie opowiadanie Borgesa o
człowieku, który pamiętał wszystko („Pamiętliwy Funes”). Można by je przeczytać
jako zapis historii ludzkiej tragedii, gdyby nie to, że było próbą zapisu
niemożliwego. Tak, są rzeczy, które nawet chciałoby się zapomnieć, bo są takie,
które zapomnieć warto, a nawet trzeba. Tyle, że kiedy zapomina się je
dokumentnie, to pojawiają się one ni z tego, ni z owego, jako zupełne nowości.
Nieprzetrawione dzieje przestają być tylko historią, stają ością w gardle.
Krzysztof Łęcki