środa, 12 listopada 2025
Imieniny: PL: Konrada, Renaty, Witolda| CZ: Benedikt
Glos Live
/
Nahoru

Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Głowy zdrajców | 29.09.2025

Oglądaliście serial „Ojczyzna”? Nie? A serial „Dom”? Pewnie przynajmniej niektórzy czytelnicy/czytelniczki pamiętają popularny polski serial pod tym tytułem wyświetlany kilkadziesiąt lat temu. A amerykański serial „Homeland” – ten zdobył miliony widzów nie tylko w Stanach Zjednoczonych; oglądano go z wypiekami na twarzy także w naszym kraju. Czy cieszyłby się podobnym powodzeniem, gdyby jego tytuł podano w tłumaczeniu na język Reja i Kochanowskiego? 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Amerykański serial „Homeland” zdobył miliony widzów. Fot. ARC

To znaczy zatytułować go – „Ojczyzna” albo „Dom”. Nie poznamy oczywiście odpowiedzi na to pytanie. Niemniej można podejrzewać, że polscy dystrybutorzy amerykańskiej produkcji o meandrach walki z terroryzmem nie bez powodu uznali, że lepiej zachować tytuł w wersji oryginalnej. No cóż, niektóre tłumaczenia anglojęzycznych filmów na polszczyznę mogą sprawiać wrażenie trafniejszych niż te, które obmyślili dla nich sami autorzy. I tak – na przykład – głośny film (a potem – sic! – książka) stworzony według scenariusza Alistaire’a MacLeana „Where Eagles Dare” (z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem) wyraźnie zyskał w polskim tłumaczeniu („Tylko dla orłów”). Zostawiam do rozważenia, czy podobnie ma się sprawa z tytułem filmu Sofii Coppoli „Lost in Translation” (polska wersja została zatytułowana „Między słowami”) czy Bernardo Bertolucciego „Stealing Beauty” (polska wersja „Ukryte pragnienia”). Czy może należało je przetłumaczyć literalnie?

I
Ja sam nie mam za to wątpliwości, że oryginalny tytuł filmu Freda Zinnemanna („A Man for All Seasons”), tylko zyskał na polskiej wersji „Oto jest głowa zdrajcy”. Ma on w sobie coś teatralnego, to prawda. Ale przyznajmy, choć zdrada tylko niekiedy dobrze się sprzedaje, to na relacje o niej popyt jest prawie zawsze. Oczywiście zdrada zdradzie nierówna – wreszcie tak wiele zależy do tego, kto zdradę definiuje. Bohater filmu Zinnemanna, Tomasz Morus, był przez jakiś czas niemal zausznikiem króla Anglii Henryka VIII. Później jednak przeciwstawił się absolutystycznym zapędom króla. W ocenie współczesnych okazał się zdrajcą – zdrajcą króla. Ale przecież i siebie, i swojej wiary nie zdradził. Był człowiekiem żelaznych zasad – to mało kiedy jest modne. Oczywiście tylko wtedy, kiedy bycie człowiekiem zasad jest prawdziwe – a nie tylko jest reklamą dla gawiedzi. Kryterium prawdy bywa w takim przypadku cena jaką trzeba zapłacić – za swoją niezłomną postawę zapłacił Morus życiem.

II
Modelowym przeciwieństwem Morusa zdaje mi się ateński arystokrata i warchoł – Alkibiades. Ten zdradzał wszystkich – Ateńczyków, Spartan, Persów. I na nic jego wyszukana argumentacja – „Kocham moją ojczyznę, nie gdy mnie ona krzywdzi, lecz gdy korzystam w niej z pełni praw obywatelskich. Nie uważam, że występuję teraz przeciw ojczyźnie, lecz raczej, że nieistniejącą dla mnie ojczyznę pragnę odzyskać. Prawdziwie miłuje ojczyznę nie ten, kto niezasłużenie ją utraciwszy przeciw niej występuje, ale ten, kto z tęsknoty za nią wszelkimi sposobami usiłuje ją odzyskać”.

III
Morus, a tym bardziej Alkibiades to bardzo dawne czasy. Zajrzyjmy do nieco nowszej historii. Weźmy początek lat pięćdziesiątych, czasy stalinizmu. Czesław Miłosz nie jest wówczas szacownym noblistą, jest kimś, kto – jak można było wówczas tylko szyderczo powiedzieć – „wybrał wolność”. No cóż, nie widziano wówczas w autorze „Traktatu moralnego” wieszcza, ale – mysz. To o Miłoszu Kazimierz Brandys napisał sentymentalny donos, nowelę „Nim będzie zapomniany” – „Ta mysz (Miłosz) uciekła z prawdziwie trudnego kursu. Nie róbcie z niego ideologa. To mysz. Za rok nie starczy mu śliny, by na nas pluć. Nic z niego nie zostanie”. Tak pisząc pluł Brandys jeszcze w roku 1955. W roku 1951 głosy krajowych pisarzy były w tej kwestii jeszcze bardziej pryncypialnie. Zaraz po wystąpieniu stalinowskiej stupajki ministra tzw. bezpieczeństwa, Bermana, pod zachęcającym tytułem „Nie gardźcie rolą agitatora i propagandysty”, pisarze ruszyli do piór. Antoni Słonimski pisał, cytuję: „Słowo twoje (Miłosza) brzmi w szynkach szmuglarskich, w knajpach aferzystów, sprzymierza się z chuligaństwem, usprawiedliwia nierobów i awanturników, czekających na nową wojnę światową, rozgrzesza skrytobójców”. I dalej: „Cieszy cię każde zło, bo to twój żer, bo płatny jesteś, oby je odszukiwać i rozgłaszać”. I jeszcze: „Judzisz przeciwko planowej pracy, która ogarnia coraz szersze masy ludu polskiego, godzisz w budowę fabryk, uniwersytetów i szpitali, jesteś wrogiem robotników, inteligentów i chłopów”. Jarosław Iwaszkiewicz oskarżał: „Miłosz przekroczył granicę zdrady i natychmiast znalazł się w neohitlerowskim piśmie”. Roman Zimand określił emigrację Miłosza jako „Majstersztyk wrogiej propagandy”, dla niego zresztą „Miłosz był i pozostał zdrajcą”. Roman Bratny uznał esej Miłosza o komunizmie „Zniewolony umysł”, za sposób przezwyciężenia piętrowego kompleksu renegactwa – „Umysł zniewolony – dobra robota wrogiej Polsce propagandy. Bo ucieczka i zdrada jest robotą”. Tak pisali wówczas ludzie, którzy prowadzić mieli Polskę w świetlaną przyszłość. Inny przykład: „Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę,/ litery powstały i plunęły ci w twarz...” - pisał Konstanty Ildefons Gałczyński w „Poemacie dla zdrajcy”, ten sam Gałczyńskio którego powojennych dziejach mówiono – ni poeta, ni katolik, tylko alkoholik. Wystarczy. Moje zainteresowania są raczej historyczne niźli metafizyczne – może dlatego skłonny jestem sądzić, że okoliczności wysyłania Miłosza na śmietnik historii dają do myślenia niewiele mniej niż jego poezja.

IV
„Nim będzie zapomniany...” – to znamienny tytuł paszkwilanckiego opowiadania Kazimierza Brandysa, w którym Miłosz ukryty jest pod nazwiskiem Weymont („Nowa Kultura”, 1955, nr 38). Pamięć i zapominanie warunkują się wzajemnie. Nie to, że zawsze trzeba koniecznie o czymś zapomnieć, żeby coś innego zapamiętać. Ale jednak wszystkiego pamiętać nie sposób. Jest takie opowiadanie Borgesa o człowieku, który pamiętał wszystko („Pamiętliwy Funes”). Można by je przeczytać jako zapis historii ludzkiej tragedii, gdyby nie to, że było próbą zapisu niemożliwego. Tak, są rzeczy, które nawet chciałoby się zapomnieć, bo są takie, które zapomnieć warto, a nawet trzeba. Tyle, że kiedy zapomina się je dokumentnie, to pojawiają się one ni z tego, ni z owego, jako zupełne nowości. Nieprzetrawione dzieje przestają być tylko historią, stają ością w gardle.
Krzysztof Łęcki


Może Cię zainteresować.