Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: goście w świątyni | 25.03.2024
Dobrych kilka
lat temu. Kościół pod wezwaniem św. Benedykta w jednej z dzielnic Düsseldorfu
był w Wielką Sobotę o godzinie 22.30 wypełniony na tyle, że miejsc siedzących
nie było. Budowla prawie do złudzenia przypominała wiele świątyń na Górnym
Śląsku stawianych na początku XX wieku. To oczywiście kwestia drugorzędna, ale
nic na to nie poradzę, że nastrój stwarzany przez ten rodzaj architektury
sakralnej jest mi znacznie bliższy niż w przypadku kościołów budowanych współcześnie,
na sposób zbyt dla mnie nowoczesny.
Ten tekst przeczytasz za 12 min. 45 s
Film „Goście wieczerzy pańskiej” Ingmara Bergmana na ekrany kin trafił na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Fot. ARC
I
Msza św. Wigilii
Paschalnej, podobnie jak dzieje się to w Polsce, rozpoczęła się od wyjścia
wiernych na zewnątrz, gdzie przy ognisku uczestniczyli oni w poświęceniu ognia
i paschału. Kiedy wróciliśmy do świątyni zgasły światła i przez dłuższą chwilę pogrążeni
byliśmy w ciemnościach, słabe światła miasta docierały tylko przez ozdobione
witrażami okna. Towarzyszyła temu niemal absolutna cisza. Cisza nie tylko
ułatwiająca skupienie, ale w zasadzie wręcz nakazująca wewnętrzne wyciszenie.
Potem ceremonia, której towarzyszyły śpiewy chóru, bardzo dobrego, przynajmniej
jak na moje niewyszkolone ucho. To wszystko, a może także pewne poczucie
obcości, byłem wszak daleko od domu, od Polski, umożliwiało, tak przynajmniej
było w moim przypadku, jakoś bardziej niż zwykle pełne przeżywanie tajemnicy
świąt Wielkiej Nocy. Ktoś może powie, że prawda o Zmartwychwstaniu Pańskim jest
czymś tak fundamentalnym, że położenie nacisku na zewnętrzną formę
uroczystości, to w gruncie rzeczy zwracanie uwagi na marginalia. Nie zamierzam
się spierać z takim stanowiskiem. Ale dla mnie, a pewnie, takie przynajmniej
odnoszę wrażenie, także dla wielu innych wierzących, forma obrzędu, rytuału,
ceremonii jednak ma znaczenie. Znaczenie nie fundamentalne ale ma. Wszystko, to
co pozwala na pełniejszą koncentrację, na lepsze skupienie, co praktycznie
wyklucza zaledwie odklepywanie modlitw, odbębnianie mszy św., wszystko co
powoduje, że nasze myśli przestają błądzić, właśnie błądzić, a więc krążyć
bezcelowo, a zatem po prostu oddalać się od celu, otóż wszystko to jest dobre.
Jeden z klasyków psychologii Carl Gustaw Jung twierdził, „że kiedy zanadto
spoufalimy się z jakimś boskim obrazem i utraci on dla nas tajemniczość, wtedy
zachodzi potrzeba zwrócenia się ku obrazom pielęgnowanym przez inne
cywilizacje, ponieważ tylko wokół egzotycznych symboli utrzymuje się aura świętości”.
No, cóż powiedzieć, być może rzeczywiście jest tak, że jakaś cząstka wiernych Kościoła
katolickiego czuje się nazbyt spoufalona z obrazem Boga, choć oni sami przed
sobą do tego się nie chcą przyznać. Może zatem warto, by oni sami to zauważyli.
I może także, by zrozumieli, że to ich spoufalenie ma charakter nader
powierzchowny. Wszystko co przełamuje tę powierzchowność i towarzyszącą jej
nieuchronnie rutynę wydaje się zatem co najmniej pożądane.
II
Film „Goście
wieczerzy pańskiej” Ingmara Bergmana na ekrany kin trafił na początku lat
sześćdziesiątych XX wieku. Jeśli zatem kiedyś w ogóle, ale w takim razie musiało
być to dawno, dawno temu, film ten pokazywano w TVP, to na pewno byłem zbyt
młody, by go zrozumieć. Nie wykluczam, że znudziłby mnie po prostu. Być może
zresztą nie tylko ja sam byłem przed laty zbyt niedojrzały, by wczuć się w
atmosferę dzieła Bergmana. Może całe polskie społeczeństwo było zbyt odległe od
problemów, które wydawać się mogły wtedy w kraju nad Wisłą jakieś wydumane, a
przynajmniej zupełnie egzotyczne. Film rozpoczyna się od nabożeństwa, w którym
uczestniczy ledwie klika osób, a kończy się sceną gdy świątynia w innej
miejscowości jest w zasadzie pusta. Kapłan zostaje sam. Innymi słowy: w tytule
filmu i na jego początku, na Wieczerzy Pańskiej są jeszcze goście, w finale już
ich nie ma. Początek i zakończenie. A co ze środkiem, co tworzy materię dzieła
szwedzkiego reżysera? Treść filmu Bergmana to ludzka samotność, samotność wobec
milczenia Boga, którego bohaterowie chcą usłyszeć, ale jednocześnie zamknięci w
sobie, usłyszeć nie umieją, to depresja, która boli bardziej niż ból fizyczny,
a przed którą od kilku lat i w Polsce ostrzegają bilbordy. To także zanik
miłości, umiejętności kochania bliźniego, w społeczeństwie nowoczesnym zbyt
zatomizowanym i egocentrycznym, by wymogom miłowania bliźniego sprostać. Ba, to
nie tylko nieumiejętność kochania, ale nawet utrata zdolności komunikowania się
ze sobą nawzajem. I już nawet nie idzie o dotarcie do mitycznego Innego,
pisanego koniecznie z wielkiej litery, o którego względy tak zabiegają
współcześni antropologowie kulturowi. Chodzi o zamierający kontakt z kimś
potencjalnie bliskim, odległym o wyciągnięcie ręki, podzielającym tę samą
kulturę, wiarę, wątpliwości, nadzieje.
Film
Bergmana to dzieło, w którym cały współczesny bilon intelektualny, czyli takie
pojęcia jak atomizacja, alienacja, sekularyzacja, przestaje być pustą naukową
abstrakcją. Pozostaje gołym okiem widoczne cierpienie, na które bohaterowie
Bergmana nie znajdują skutecznego remedium, jeden z nich w skrajnej depresji
popełnia samobójstwo
Niewielu twórców umiałoby, tak jak
Bergman, frapująco pokazać temat tak ważny i trudny do przedstawienia zarazem.
Acz, co trzeba wyraźnie podkreślić, nie jest to propozycja dla widza
nieprzygotowanego, takiego, który w kinie szuka głównie, jeśli nie jedynie,
rozrywki. Film Bergmana to dzieło, w którym cały współczesny bilon
intelektualny, czyli takie pojęcia jak atomizacja, alienacja, sekularyzacja,
przestaje być pustą naukową abstrakcją. Pozostaje gołym okiem widoczne cierpienie,
na które bohaterowie Bergmana nie znajdują skutecznego remedium, jeden z nich w
skrajnej depresji popełnia samobójstwo. Pusta niewielka świątynia z filmu Bergmana,
w której nabożeństwo odprawia się dla stale topniejącej gromadki wiernych
pozornie kontrastuje wielkością z monumentalną katedrą w Kolonii. Ale jednak,
paradoksalnie, łączy je wspólny mianownik.
III
No właśnie:
kiedy modliłem się – kilka dni po wizycie w Düsseldorfie – w kolońskiej
katedrze, przelewały się przez nią tłumy. Ale nie były to masy wiernych, a
tylko, zaledwie, zwiedzających. Panował tam taki rejwach, że duchowni na czas
mszy świętej musieli prawie fizycznie wypychać gromady turystów. Ci chcieli
tylko zobaczyć od wewnątrz słynną budowlę, a najlepiej sfotografować się na tle
któregoś z ołtarzy, żeby wszyscy, ale to wszyscy, ich znajomi musieli uwierzyć,
że oni, ci ze zdjęcia, właśnie oni, naprawdę w kolońskiej katedrze byli. Pusta
świątynia z filmu Bergmana i pełna turystów kolońska katedra, to awers i rewers
tej samej monety. Ta moneta to ludzkie zagubienie, które niekiedy próbuje się
zagłuszyć przez gorączkowo uprawianą rozrywkę…
IMsza św. Wigilii
Paschalnej, podobnie jak dzieje się to w Polsce, rozpoczęła się od wyjścia
wiernych na zewnątrz, gdzie przy ognisku uczestniczyli oni w poświęceniu ognia
i paschału. Kiedy wróciliśmy do świątyni zgasły światła i przez dłuższą chwilę pogrążeni
byliśmy w ciemnościach, słabe światła miasta docierały tylko przez ozdobione
witrażami okna. Towarzyszyła temu niemal absolutna cisza. Cisza nie tylko
ułatwiająca skupienie, ale w zasadzie wręcz nakazująca wewnętrzne wyciszenie.
Potem ceremonia, której towarzyszyły śpiewy chóru, bardzo dobrego, przynajmniej
jak na moje niewyszkolone ucho. To wszystko, a może także pewne poczucie
obcości, byłem wszak daleko od domu, od Polski, umożliwiało, tak przynajmniej
było w moim przypadku, jakoś bardziej niż zwykle pełne przeżywanie tajemnicy
świąt Wielkiej Nocy. Ktoś może powie, że prawda o Zmartwychwstaniu Pańskim jest
czymś tak fundamentalnym, że położenie nacisku na zewnętrzną formę
uroczystości, to w gruncie rzeczy zwracanie uwagi na marginalia. Nie zamierzam
się spierać z takim stanowiskiem. Ale dla mnie, a pewnie, takie przynajmniej
odnoszę wrażenie, także dla wielu innych wierzących, forma obrzędu, rytuału,
ceremonii jednak ma znaczenie. Znaczenie nie fundamentalne ale ma. Wszystko, to
co pozwala na pełniejszą koncentrację, na lepsze skupienie, co praktycznie
wyklucza zaledwie odklepywanie modlitw, odbębnianie mszy św., wszystko co
powoduje, że nasze myśli przestają błądzić, właśnie błądzić, a więc krążyć
bezcelowo, a zatem po prostu oddalać się od celu, otóż wszystko to jest dobre.
Jeden z klasyków psychologii Carl Gustaw Jung twierdził, „że kiedy zanadto
spoufalimy się z jakimś boskim obrazem i utraci on dla nas tajemniczość, wtedy
zachodzi potrzeba zwrócenia się ku obrazom pielęgnowanym przez inne
cywilizacje, ponieważ tylko wokół egzotycznych symboli utrzymuje się aura świętości”.
No, cóż powiedzieć, być może rzeczywiście jest tak, że jakaś cząstka wiernych Kościoła
katolickiego czuje się nazbyt spoufalona z obrazem Boga, choć oni sami przed
sobą do tego się nie chcą przyznać. Może zatem warto, by oni sami to zauważyli.
I może także, by zrozumieli, że to ich spoufalenie ma charakter nader
powierzchowny. Wszystko co przełamuje tę powierzchowność i towarzyszącą jej
nieuchronnie rutynę wydaje się zatem co najmniej pożądane. IIFilm „Goście
wieczerzy pańskiej” Ingmara Bergmana na ekrany kin trafił na początku lat
sześćdziesiątych XX wieku. Jeśli zatem kiedyś w ogóle, ale w takim razie musiało
być to dawno, dawno temu, film ten pokazywano w TVP, to na pewno byłem zbyt
młody, by go zrozumieć. Nie wykluczam, że znudziłby mnie po prostu. Być może
zresztą nie tylko ja sam byłem przed laty zbyt niedojrzały, by wczuć się w
atmosferę dzieła Bergmana. Może całe polskie społeczeństwo było zbyt odległe od
problemów, które wydawać się mogły wtedy w kraju nad Wisłą jakieś wydumane, a
przynajmniej zupełnie egzotyczne. Film rozpoczyna się od nabożeństwa, w którym
uczestniczy ledwie klika osób, a kończy się sceną gdy świątynia w innej
miejscowości jest w zasadzie pusta. Kapłan zostaje sam. Innymi słowy: w tytule
filmu i na jego początku, na Wieczerzy Pańskiej są jeszcze goście, w finale już
ich nie ma. Początek i zakończenie. A co ze środkiem, co tworzy materię dzieła
szwedzkiego reżysera? Treść filmu Bergmana to ludzka samotność, samotność wobec
milczenia Boga, którego bohaterowie chcą usłyszeć, ale jednocześnie zamknięci w
sobie, usłyszeć nie umieją, to depresja, która boli bardziej niż ból fizyczny,
a przed którą od kilku lat i w Polsce ostrzegają bilbordy. To także zanik
miłości, umiejętności kochania bliźniego, w społeczeństwie nowoczesnym zbyt
zatomizowanym i egocentrycznym, by wymogom miłowania bliźniego sprostać. Ba, to
nie tylko nieumiejętność kochania, ale nawet utrata zdolności komunikowania się
ze sobą nawzajem. I już nawet nie idzie o dotarcie do mitycznego Innego,
pisanego koniecznie z wielkiej litery, o którego względy tak zabiegają
współcześni antropologowie kulturowi. Chodzi o zamierający kontakt z kimś
potencjalnie bliskim, odległym o wyciągnięcie ręki, podzielającym tę samą
kulturę, wiarę, wątpliwości, nadzieje. Niewielu twórców umiałoby, tak jak
Bergman, frapująco pokazać temat tak ważny i trudny do przedstawienia zarazem.
Acz, co trzeba wyraźnie podkreślić, nie jest to propozycja dla widza
nieprzygotowanego, takiego, który w kinie szuka głównie, jeśli nie jedynie,
rozrywki. Film Bergmana to dzieło, w którym cały współczesny bilon
intelektualny, czyli takie pojęcia jak atomizacja, alienacja, sekularyzacja,
przestaje być pustą naukową abstrakcją. Pozostaje gołym okiem widoczne cierpienie,
na które bohaterowie Bergmana nie znajdują skutecznego remedium, jeden z nich w
skrajnej depresji popełnia samobójstwo. Pusta niewielka świątynia z filmu Bergmana,
w której nabożeństwo odprawia się dla stale topniejącej gromadki wiernych
pozornie kontrastuje wielkością z monumentalną katedrą w Kolonii. Ale jednak,
paradoksalnie, łączy je wspólny mianownik.
IV
No właśnie:
kiedy modliłem się – kilka dni po wizycie w Duesseldorfie – w kolońskiej
katedrze, przelewały się przez nią tłumy. Ale nie były to masy wiernych, a
tylko, zaledwie, zwiedzających. Panował tam taki rejwach, że duchowni na czas
mszy świętej musieli prawie fizycznie wypychać gromady turystów. Ci chcieli
tylko zobaczyć od wewnątrz słynną budowlę, a najlepiej sfotografować się na tle
któregoś z ołtarzy, żeby wszyscy, ale to wszyscy, ich znajomi musieli uwierzyć,
że oni, ci ze zdjęcia, właśnie oni, naprawdę w kolońskiej katedrze byli. Pusta
świątynia z filmu Bergmana i pełna turystów kolońska katedra, to awers i rewers
tej samej monety. Ta moneta to ludzkie zagubienie, które niekiedy próbuje się
zagłuszyć przez gorączkowo uprawianą rozrywkę…