Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Republika bananowa | 28.01.2025
Bananowa republika
kojarzy się zwykle – i nie przypadkiem, rzecz jasna – z tropikami. Określenie
to wszak pochodzi od plantacji „jadalnych owoców tropikalnych”. Proste? Proste.
Tyle że – na marginesie – nie zawsze proste skojarzenia się sprawdzają.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 45 s
Bananowa republika kojarzy się zwykle – i nie przypadkiem, rzecz jasna – z tropikami. Ale nie idźmy tą drogą... Fot. Pixabay
I
I tak na
Wyspach Kanaryjskich kanarków nie uświadczysz – ich nazwa wzięła się od
łacińskiego słowa „canis” (pies), a pretekstem do jej nadania były szalejące
niegdyś na tych wyspach stada dzikich psów. Ale wróćmy do naszych bananów,
które dały nazwę republice: bananowej. Wikipedia podaje – jako przykład takiego
państwopodobnego tworu trzy ilustracje – Honduras, Nikaragua i Panama. Nie szło
tylko o to, że akurat tam rosły banany. Wreszcie nie tylko o ten „jadalny owoc
tropikalny” chodziło, importowano z takich republik również inne owoce ziemi – na
przykład kawę. Bardziej znaczące w nazwie „republika bananowa” miało być to, że
wpływ na ich politykę, a nawet w jakimś sensie status państwowy, miały
amerykańskie korporacje – takie jak United Fruit Company. Bananowa republika,
które to określenie dość szybko weszło do słownika potocznej politologii,
oznacza państwo niepoważne, słabe, zależne od widzimisię (i interesów, nie
zapominajmy o interesach) jakiegoś Wielkiego Brata, czyli państwa poważnego,
które w rzeczywistości pociąga za sznurki marionetkowych reżimów i dyktatur. Inną
cechą bananowej republiki, obszaru zwykle raczej niewielkiego i nieznaczącego
na politycznej szachownicy świata, jest to, że rządzi w niej goła przemoc.
Oczywiście, jakaś jest tam konstytucja, są jakieś tam prawa, ale... No cóż, w
ostatecznej instancji – rządzi niekrępowana normami prawnymi przemoc. W
bananowej republice łatwo dopisać – jak w „Folwarku zwierzęcym” George’a
Orwella – do zapisu przykazania „wszyscy są równi”, to, że „niektórzy są
równiejsi”. I jak to dopiszę, to co mi pan zrobisz? Może to wszak tylko
„poszerzona interpretacja” folwarcznego przykazania? Co, że niby „Clara non
sunt interpretanda” – co się tłumaczy, „to co jest jasne, nie podlega
interpretacji”. No tak, tylko jeszcze ktoś musi ustalić, co jest jasne. I uciszyć
tych, którzy mają w tej sprawie inne zdanie. Co się przecież zdarza. Nie na
darmo interpretacji praw poświęcono niejeden podręcznik prawa, niejedno dzieło jurysta
spłodził. A wracając do republik bananowych, dzisiaj niekiedy takim mianem
określa się państwa tzw. trzeciego świata – i czyni się tak niezależnie od tego
czy akurat zdarzyło się, że rosną tam banany czy inne owoce.
II
Otóż, jeśli
dobrze pamiętam, z określeniem „republika bananowa” pierwszy raz spotkałem się
pół wieku temu w reportażu Ryszarda Kapuścińskiego. Nie pomnę już, czy chodziło
o tekst zatytułowany „Dlaczego zginął Karl von Spreti?”, czy o zmienioną/uzupełnioną
jego wersję pod tytułem „Śmierć ambasadora”, zamieszczoną parę lat później w
zbiorze „Chrystus z karabinem na ramieniu”. Teraz mam przed oczyma wydanie tej
ostatniej pozycji z roku 2007. Kapuściński rozpoczyna od przedstawienia porwania
zachodnioniemieckiego ambasadora w Gwatemali. Kończy na dokonanym na dyplomacie
morderstwie. To niewątpliwie tragiczne zdarzenie jest jednak dla Kapuścińskiego
tylko pretekstem do przedstawienia dramatycznych dziejów Gwatemali, powstałego w
XIX wieku środkowoamerykańskiego państewka. Chciałem napisać, że Kapuściński
przedstawił je w telegraficznym skrócie, ale zawieszona nad klawiaturą ręka mi
zadrżała. Wszak bananowe republiki tak naprawdę nie mają historii, w sensie
politycznej historii rzecz jasna. Kontredans następujących po sobie
politycznych przewrotów pisze obrotową historię Gwatemali, w której co jakiś
czas jeden reżim zastępuje inny, jedną dyktaturę – druga. A gdy jakiś piach
wpadnie w tryby tej miarowo pracującej maszynerii, to „Wielki Brat” – mniej czy
bardziej dyskretnie – interweniuje. Bezpośrednio, albo pośrednio – to naprawdę
dla decydentów obojętne, ważne to, by skutecznie. A w przypadku opisywanej
przez Kapuścińskiego Gwatemali – zawsze skutecznie. Tylko cierpienia i wszechobecny
wyzysk ludu (już chciałem napisać – obywateli, ale znów ręka mi zadrżała), a
także nieprawdopodobna wręcz korupcja pozostają bez zmian. Zwykle nawet bez kosmetycznych
zmian.
III
Niemniej
pozory w bananowych republikach są w jakiś perwersyjny sposób ważne. Zapewnia
je wspomniana przez Kapuścińskiego „zasada odwróconych pojęć”. U Orwella –
Ministerstwo Miłości zajmujące się torturowaniem, Ministerstwo Prawdy –
zakłamywaniem rzeczywistości. I tak w Gwatemali pewien pułkownik (niech imię
jego będzie zapomniane) stworzył Partido Institucional Democrático i zasłaniając się tak dobrze brzmiącą w
uszach zachodnich mediów nazwą, zbudował system totalnej dyktatury. Partia
oligarchów miała tam nazwę Partido Revolucionario (im bardziej reakcyjna
partia, tym bardziej rewolucyjna nazwa). Tak – słowa w bananowych republikach
zakłamują rzeczywistość, ale brzmią nieźle. Niekiedy tylko coś się wypśnie –
„Przesyłam panu 25 ochotników do pracy przy budowie drogi. Proszę o zwrot
powrozów”. No tak, trudno sobie wyobrazić tam ochotników bez powrozów.
IV
Ba, niekiedy nawet w bananowych dyktaturach zdarzają się przykre dla
reżimu niespodzianki. Żeby zadowolić Departament Stanu, a przynajmniej jego
liberalną część – postanowiono przeprowadzić kiedyś przeprowadzić w Gwatemali wybory
prezydenckie. Dyktatura wojskowa miała w tym kraju „charakter trwały i totalny”,
więc – zdawało się – nie ma niebezpieczeństwa – dobra, niech więc będzie
prezydentem pułkownik nie z politycznego przewrotu, ale z „demokratycznego”
wyboru. No cóż, ów pułkownik wybory jednak przegrał... I co? I nic się nie
zmieniło, fundamenty reżimu pozostały nienaruszone. A konstytucja? Zawsze
wprowadzić można stan wyjątkowy. „Zgodnie z konstytucją Gwatemali, której
przestrzega się tylko wtedy, kiedy jest to wojsku wygodne, stan wyjątkowy
oznacza przejęcie całej władzy przez armię. I więcej: działań armii nie
ogranicza wtedy żadne prawo (...) Jest to swoisty rodzaj przewrotu wojskowego
przy zachowaniu pozorów legalizmu”.
V
W innym
reportażu ze zbioru „Chrystus z karabinem na ramieniu” Kapuściński dywaguje na
temat upadku dyktatury: – Do
ostatnich swoich chwil wyglądała jak monolit. Dyktatura nigdy nie upada
stopniowo i po trochu, tylko zawsze momentalnie i całkowicie. Do końca wydaje
się silna i dlatego nie można przewidzieć tego dnia, w którym przestanie
istnieć.
VI
No cóż...
Krzysztof Łęcki