Z prostej
przyczyny: bo, kiedy ów ktoś mógłby swój dany mu w życiu czas docenić, to już ziemski
padół zdążył opuścić. Spójrzmy chociażby na przypadek Tytusa. Nie, nie Tytusa
znanego bardziej dojrzałym czytelnikom/czytelniczkom z kultowego PRL-owskiego
komiksu Papy Chmiela „Tytus, Romek i A’Tomek”, ale Tytusa – rzymskiego
imperatora.
I
Serial „Those
about to die” (Amazon Prime Video), którego akcja rozpoczyna się w czasach cesarza
Wespazjana (69-79 p.n.e.), sprowokował mnie do tego, by otworzyć „Poczet
cesarzy rzymskich” Aleksandra Krawczuka. Nie tylko do portretu Wespazjana,
także jego następców – Tytusa i Domicjana. I stało się tak, że jedna z uwag profesora
Krawczuka dotyczących panowania Tytusa zainspirowała mnie do napisania tego
felietonu. Kreśląc szkicową biografię Tytusa, następcy Wespazjana, Krawczuk wspomina,
iż ów cesarz-żołnierz, zasiadający na tronie przez wreszcie nie tak niewiele
lat, zapamiętany jest do dzisiaj bardziej niż wielu innych władców Rzymu. No
właśnie... Zawdzięcza to jednak nie tyle swoim zwycięstwom na polach bitew, nie
terytorialnym zdobyczom, niemniej... Kiedy zdobywał Jerozolimę, nie był jeszcze
cesarzem. Ale to „jego łuk tryumfalny stoi do dziś na forum. To on oddał do
użytku Amfiteatr Flawijski, czyli Koloseum, jedną z najświetniejszych budowli
starożytnego Rzymu. I wreszcie zaraz w początkach panowania wybuch Wezuwiusza
zasypał popiołami Pompeje”. No proszę, ile skojarzeń, a panował przecież Tytus
zaledwie 2 lata i 3 miesiące... Żył 42 lata. Niewątpliwie żył w ciekawych
czasach.
II
nny
przypadek: „Moi rodzice urodzili się w Austrii, budowali z trudem byt od zera
(pierwsza światówka wszystko Ungerom zabrała) i założyli rodzinę w Polsce,
zginęli w hitlerowskich Niemczech, pochowani w nieznanym grobie w Związku
Sowieckim... wszystko to bez zmiany adresu zamieszkania przy ulicy Gródeckiej
99 we Lwowie. (...) Ja urodziłem się pod tym samym adresem we Lwowie, ale już w
niepodległej Polsce” (Leopold Unger, „Z Brukseli”, Pomost Warszawa 1991).
III
No tak,
osoba (Tytus), rodzina (Ungerów), i ich czasy są – na jakże różny sposób –
niezwykłe. Ale są jeszcze inne sytuacje, dotyczą one zwykle młodych ludzi, a
które łączą się z tzw. przeżyciem pokoleniowym. Może być to wojna, jak w
przypadku pokolenia „Kolumbów”. Na pewno takim przeżyciem może być –
odczytywana przez młodych jako, właśnie, rewolucyjna – niezgoda na istniejący
porządek społeczny. Hannah Arendt pisała gdzieś o niezwykłym, niedającym się
zapomnieć przeżyciu – rozpoczynania na nowo – jakim jest rewolucja. Pewnie
wiele się nie pomylę, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że współcześnie przychodzi
w tym kontekście na myśl osławione pokolenie 68’. Czy była to jednak rewolucja?
No cóż, przeżycie – na pewno. Komentując zamieszki paryskie, przekonywał
wybitny filozof Alexandre Kojeve: „To
nie jest rewolucja, to nie może być rewolucja. Nie ma rewolucji bez zabijania.
Nikt nikogo nie zabija. Studenci wychodzą na ulicę. Krzyczą na policjantów, że
to SS, ale to SS nikogo nie zabija, to niepoważne, to żadna rewolucja” (Raymond
Aron, „Widz i uczestnik”, przeł. Adam Zagajewski. Londyn. 1984). No cóż, uwagę tę dobrze uzupełnić
świadectwem dramaturga, Sławomira Mrożka. Ten w 1968 roku, gdy
obserwował ekscesy na ulicach Paryża, nie miał najmniejszych wątpliwości i
notował: „Nomenklatura jest przestarzała. Czuję to, kiedy mówią »rewolucja« i
kiedy dla ilustracji potrząsają sztandarami koloru barszczu. (...) Wszystko to
nie tak, jak to się nazywa. Czuję niemal fizycznie, jak ta nomenklatura
powoduje tylko śmieszność i brednie. Jestem szczególnie wrażliwy na formy,
które nie odpowiadają rzeczywistości, na formy zmarłe. Do tego stopnia, że
nawet zajmowanie się tym teraz powoduje nudności” (Sławomir Mrożek, „Dziennik
t.1 1962-1969”, Kraków 2010).
IV
Dla mnie
pokoleniowym przeżyciem były studenckie strajki jesieni roku 1981, przez krótki
czas byłem nawet rzecznikiem prasowym strajkujących (a więc – wszystkich)
śląskich uczelni wyższych. Na krótko, bo dość szybko trafiłem pod kroplówkę do
szpitala. Wypuszczono mnie w piątek 11 grudnia, jak zresztą wszystkich prawie
pacjentów placówki, z której dojrzeć można było kopalniane szyby. Komunistyczna
władza nie żartowała. Dzisiaj tamte, sprzed ponad czterech dziesięcioleci,
wspomnienia mocno wyblakły, ale pamiętam, że na katowickim dworcu PKP jeszcze
jakiś czas wisiały dwa ogłoszenia. To o wprowadzeniu stanu wojennego. I moje, z
którego zapamiętałem tylko cytat z kanclerza Jana Zamoyskiego: „Takie będą
Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.
V
Znany socjolog
Paweł Śpiewak zapytany, czy „lubi pan tych młodych, szukających swojego miejsca
w życiu?”, odpowiedział „Dla mnie to nie pokolenie »X« czy »Y«, tylko pokolenie
»znak zapytania«. Ono również samo dla siebie jest znakiem zapytania. Moja
galaktyka jest dla nich obca. Nie możemy rozmawiać o Kohelecie, bo oni nie wiedzą,
kim był ten pan, i nie czują potrzeby, by wiedzieć”. No cóż, ja swoje sympatie
lokuję poza pokoleniowymi, a w dużym stopniu także politycznymi i
ideologicznymi kryteriami. Od czasów maturalnych zawsze przyświecało mi w tym
przekonanie żyjącego w XVIII wieku niemieckiego aforysty Georga Christopha
Lichtenberga, który przekonywał iż – „nie w tym rzecz, jakie poglądy ktoś
posiada, lecz jakiego człowieka poglądy te z niego robią”.
VI
Dobra, dość
sentymentalnych w gruncie rzeczy wspomnień i bardzo osobistych uwag. Zacząłem
ten felieton od starożytności, zakończę przypomnieniem jeszcze głębszej
starożytności. Otóż zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli idzie o imiona faraonów,
to najbardziej znani są Cheops (ten od piramidy), Ramzes II Wielki (reliefy) i Tutenchamon,
ten od złotej maski, tak często pokazywanej w dokumentalnych filmach, w których
przedstawia się Egipt. Otóż Tutenchamon stał się powszechnie znany w roku 1922,
momencie odkrycia jego grobowca. Jak widać na rozgłos, który będzie się z kimś
kojarzyć, trzeba niekiedy długo, długo poczekać.
Krzysztod Łęcki