Pre-teksty i kon-teksty Łęckiego: Z perspektywy kina | 20.11.2024
Niekiedy
nachodzi mnie ochota, by zobaczyć film, którego sceneria choć trochę przypomina
pogodę za oknem. I z tego właśnie powodu listopad zdaje mi się dobrą porą na
oglądanie „Imienia róży” J.J. Annauda.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Sean Connery (z prawej) i Christian Slater w filmie „Imię róży”. Fot. mat. prasowe
Film przedstawiany jest (sam się tak przedstawia) jako
palimpsest słynnego bestsellera autorstwa Umberto Eco pod tym samym tytułem. Jak
kto nie przepada za lekturą grubych tomów – może ograniczyć się do filmu.
Powieść Eco czytałem niejeden raz – i film „Imię róży” też niejeden raz
widziałem. W tym roku także postanowiłem zafundować sobie powtórkę przygód Wilhelma
z Baskerville. I to nie tylko dlatego, że w głównej roli występuje w nim jeden
z moich ulubionych aktorów – Sean Connery (do tego wątku wrócę w finale
felietonu). Connery gra (i to świetnie) połączenie znanego z historii filozofii
średniowiecza myśliciela Wilhelma Ockhama, słynnego ze swej brzytwy (spokojnie,
to tylko filozoficzna metafora), z bohaterem powieści Conana Doyle’a detektywem
Sherlockiem Holmesem (stąd oczywiście pochodzenie Williama – Baskerville).
I
Jestem w posiadaniu dwupłytowego wydania dzieła Annauda. Mogłem
więc oglądnąć także ponad godzinne wspomnienia reżysera, opowiadającego jak do
nakręcenia filmu doszło – od pierwszego zachwytu nad książką Eco do smutnej,
acz wygłoszonej ze śmiechem konstatacji, że kasowy sukces filmu nie przyniósł swemu
twórcy wielkich pieniędzy. Raczej przyjemność tworzenia i prestiż. Wspomnienia
Annauda zaciekawiają, potrafi bowiem naprawdę zajmująco opowiadać o długiej,
kilkuletniej pracy, ale zarazem przecież niezwykłej przygodzie, jaką było dla
niego reżyserowanie „Imienia róży”. I to od tworzenia scenariusza, przez
scenografię i casting. Z wielu poruszonych przez Annauda wątków szczególną
uwagę wzbudził u mnie jeden – nazwałbym go chętnie żartobliwą formą filmowego
solipsyzmu. Otóż w pewnym momencie reżyser, wtajemniczając nas w arkana sztuki
filmowej powiada: Czego w kinie nie widać – nie istnieje. I tak zamawiając średniowieczne
księgi, odgrywające w „Imieniu róży” znaczącą rolę, Annaud podzielił je na trzy
rodzaje – na te, które będą pokazywane z bliska, te wykonywano perfekcyjnie,
inne, które widzowie oglądali z pewnego oddalenia, do ich wykonania nie
przywiązywano już aż tak wielkiej wagi, i wreszcie, ostatnia kategoria ksiąg,
te, które tworzyły zaledwie tło, były to w gruncie rzeczy tanie makiety, miały
łudzić oko. Ale idzie mi o co innego.
Jak wiedzą czytelnicy i widzowie „Imienia róży” powodem morderstw w Opactwie
była próba skrycia w czeluściach labiryntu-biblioteki drugiego, zaginionego
tomu „Poetyki” Arystotelesa. I oto w pewnym momencie powołuje się Annaud
właśnie na Arystotelesa, dokładniej na jego konstatację, że ta sama scena może
wywołać płacz lub śmiech, choć idzie o reakcje na tę samą sytuację. Wymaga to
oczywiście pewnej wiedzy, umiejętności utożsamienia z bohaterem doświadczającym
nieszczęścia, lub przeciwnie uniemożliwienie identyfikacji z nieszczęśliwym
bohaterem. Efektem jest w pierwszym przypadku współczucie widza, gdy drugim –
śmiech. A potem Annaud opowiada historyjkę, która rzeczywiście wydarzyła się na
planie filmu. Oto w czasie spektakularnego pożaru biblioteki wali się sufit, co
zresztą było przewidziane w reżyserskim scenopisie, tyle że na grającego
wiekowego bibliotekarza Jorge spada z sufitu dębowa belka. Miał spaść
styropian. Co bardziej wrażliwi członkowie ekipy spieszą aktorowi na ratunek,
ale reżyser krzyczy: „nie skończyliśmy ujęcia”. Słysząc jednak w odpowiedzi, że
spadła prawdziwa belka, dębowa, nie ze styropianu, Annaud sam podbiega do
przygniecionego belką starca, wrzeszcząc „stop!”. Potem pyta – trzeba przyznać
dość głupkowato – czy nic się staruszkowi nie stało? A ten nieoczekiwanie
odpowiada mu pytaniem: „czy ujęcie się udało? Ja się nie liczę. Mam 82 lata.
Mogę umrzeć. Ale czy ujęcie jest udane?” Opowiadając to zajście Annaud zdawał
się być niezwykle rozbawiony. Czy był powód do ubawu? Oczywiście można próbować
dostrzec w całym tym zdarzeniu i komizm, i poświęcenie dla sztuki, która jest
ważniejsza od zmierzającego nieuchronnie do finału życia mocno już starszego człowieka.
Ale, jest jeszcze coś. Przyznam, że nawet dla mnie samego nieoczekiwanie przypadek
z planu fabularnego filmu przypomniał mi zupełnie inną sytuację, acz też
sprowadzającą się do formuły, że najważniejsze dobrze wypaść na ekranie. Oto 17
kwietnia 1945 roku dr Goebbels na konferencji w Ministerstwie Propagandy
powiedział: „Panowie, za sto lat będą pokazywali wspaniały barwny film
obrazujący te straszne dni, w których żyjemy. Czy nie chcielibyście zagrać roli
w tym filmie? Wytrzymajcie więc, żeby za sto lat publiczność nie gwizdała i nie
tupała, kiedy się ukażecie na ekranie”. Tyle. Byle ujęcie się udało. Reszta,
ludzkie życie, się nie liczy. I tak i dzisiaj toczy się światek. I w filmie, i
w życiu.
II
I jeszcze jedno. Dzisiaj, co przyznał sam J.J. Annaud trudno
wyobrazić sobie jakiegokolwiek innego aktora w roli Wilhelma z Baskerville niż
wspomniany (i wspominany w tej kreacji) Sean Connery. A przecież pierwszy
odtwórca roli agenta 007, Jamesa Bonda, nie był nie tylko faworytem w obsadzie
postaci Wilhelma, ani nawet nie był w czołówce tych, którzy pierwotnie mieli
zagrać rolę średniowiecznego mnicha-filozofa. Pierwotnie zdecydowanym liderem
stawki aktorów do głównej roli w „Imieniu róży” był także nie byle kto, bo sam
Robert de Niro. Ostatecznie zraził do siebie Annauda tym, że w czasie wspólnej
wizyty w restauracji chciał przekonać reżysera do tego, że w finale filmu
powinno dojść do pojedynku na miecze pomiędzy Wilhelmem z Baskerville, a jego
adwersarzem inkwizytorem Bernardo Gui (ten grany przez Murraya Abrahama). –
Dojdzie między nimi do pojedynku, ale pojedynek będzie miał charakter
szermierki intelektualnej – przekonywał Annaud aktora. Nie, nie to musi być
pojedynek na miecze – upierał się gwiazdor. No cóż, wiele lat później sędziwy
de Niro w „Irlandczyku” starał się – bez powodzenia – udawać biegnącego
trzydziestoparolatka. We wcześniejszej o kilkadziesiąt lat rozmowie z Annaudem udowodnił
z kolei, że zatrudnienia intelektualne od dawna (od zawsze?) nie były jego
mocną stroną.
Krzysztof Łęcki