wtorek, 18 lutego 2025
Imieniny: PL: Konstancji, Krystiana, Sylwany| CZ: Gizela
Glos Live
/
Nahoru

Pre-teksty i kon-teksty Łęckiego: Z perspektywy kina | 20.11.2024

Niekiedy nachodzi mnie ochota, by zobaczyć film, którego sceneria choć trochę przypomina pogodę za oknem. I z tego właśnie powodu listopad zdaje mi się dobrą porą na oglądanie „Imienia róży” J.J. Annauda. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Sean Connery (z prawej) i Christian Slater w filmie „Imię róży”. Fot. mat. prasowe
Film przedstawiany jest (sam się tak przedstawia) jako palimpsest słynnego bestsellera autorstwa Umberto Eco pod tym samym tytułem. Jak kto nie przepada za lekturą grubych tomów – może ograniczyć się do filmu. Powieść Eco czytałem niejeden raz – i film „Imię róży” też niejeden raz widziałem. W tym roku także postanowiłem zafundować sobie powtórkę przygód Wilhelma z Baskerville. I to nie tylko dlatego, że w głównej roli występuje w nim jeden z moich ulubionych aktorów – Sean Connery (do tego wątku wrócę w finale felietonu). Connery gra (i to świetnie) połączenie znanego z historii filozofii średniowiecza myśliciela Wilhelma Ockhama, słynnego ze swej brzytwy (spokojnie, to tylko filozoficzna metafora), z bohaterem powieści Conana Doyle’a detektywem Sherlockiem Holmesem (stąd oczywiście pochodzenie Williama – Baskerville).

I

Jestem w posiadaniu dwupłytowego wydania dzieła Annauda. Mogłem więc oglądnąć także ponad godzinne wspomnienia reżysera, opowiadającego jak do nakręcenia filmu doszło – od pierwszego zachwytu nad książką Eco do smutnej, acz wygłoszonej ze śmiechem konstatacji, że kasowy sukces filmu nie przyniósł swemu twórcy wielkich pieniędzy. Raczej przyjemność tworzenia i prestiż. Wspomnienia Annauda zaciekawiają, potrafi bowiem naprawdę zajmująco opowiadać o długiej, kilkuletniej pracy, ale zarazem przecież niezwykłej przygodzie, jaką było dla niego reżyserowanie „Imienia róży”. I to od tworzenia scenariusza, przez scenografię i casting. Z wielu poruszonych przez Annauda wątków szczególną uwagę wzbudził u mnie jeden – nazwałbym go chętnie żartobliwą formą filmowego solipsyzmu. Otóż w pewnym momencie reżyser, wtajemniczając nas w arkana sztuki filmowej powiada: Czego w kinie nie widać – nie istnieje. I tak zamawiając średniowieczne księgi, odgrywające w „Imieniu róży” znaczącą rolę, Annaud podzielił je na trzy rodzaje – na te, które będą pokazywane z bliska, te wykonywano perfekcyjnie, inne, które widzowie oglądali z pewnego oddalenia, do ich wykonania nie przywiązywano już aż tak wielkiej wagi, i wreszcie, ostatnia kategoria ksiąg, te, które tworzyły zaledwie tło, były to w gruncie rzeczy tanie makiety, miały łudzić oko.  Ale idzie mi o co innego. Jak wiedzą czytelnicy i widzowie „Imienia róży” powodem morderstw w Opactwie była próba skrycia w czeluściach labiryntu-biblioteki drugiego, zaginionego tomu „Poetyki” Arystotelesa. I oto w pewnym momencie powołuje się Annaud właśnie na Arystotelesa, dokładniej na jego konstatację, że ta sama scena może wywołać płacz lub śmiech, choć idzie o reakcje na tę samą sytuację. Wymaga to oczywiście pewnej wiedzy, umiejętności utożsamienia z bohaterem doświadczającym nieszczęścia, lub przeciwnie uniemożliwienie identyfikacji z nieszczęśliwym bohaterem. Efektem jest w pierwszym przypadku współczucie widza, gdy drugim – śmiech. A potem Annaud opowiada historyjkę, która rzeczywiście wydarzyła się na planie filmu. Oto w czasie spektakularnego pożaru biblioteki wali się sufit, co zresztą było przewidziane w reżyserskim scenopisie, tyle że na grającego wiekowego bibliotekarza Jorge spada z sufitu dębowa belka. Miał spaść styropian. Co bardziej wrażliwi członkowie ekipy spieszą aktorowi na ratunek, ale reżyser krzyczy: „nie skończyliśmy ujęcia”. Słysząc jednak w odpowiedzi, że spadła prawdziwa belka, dębowa, nie ze styropianu, Annaud sam podbiega do przygniecionego belką starca, wrzeszcząc „stop!”. Potem pyta – trzeba przyznać dość głupkowato – czy nic się staruszkowi nie stało? A ten nieoczekiwanie odpowiada mu pytaniem: „czy ujęcie się udało? Ja się nie liczę. Mam 82 lata. Mogę umrzeć. Ale czy ujęcie jest udane?” Opowiadając to zajście Annaud zdawał się być niezwykle rozbawiony. Czy był powód do ubawu? Oczywiście można próbować dostrzec w całym tym zdarzeniu i komizm, i poświęcenie dla sztuki, która jest ważniejsza od zmierzającego nieuchronnie do finału życia mocno już starszego człowieka. Ale, jest jeszcze coś. Przyznam, że nawet dla mnie samego nieoczekiwanie przypadek z planu fabularnego filmu przypomniał mi zupełnie inną sytuację, acz też sprowadzającą się do formuły, że najważniejsze dobrze wypaść na ekranie. Oto 17 kwietnia 1945 roku dr Goebbels na konferencji w Ministerstwie Propagandy powiedział: „Panowie, za sto lat będą pokazywali wspaniały barwny film obrazujący te straszne dni, w których żyjemy. Czy nie chcielibyście zagrać roli w tym filmie? Wytrzymajcie więc, żeby za sto lat publiczność nie gwizdała i nie tupała, kiedy się ukażecie na ekranie”. Tyle. Byle ujęcie się udało. Reszta, ludzkie życie, się nie liczy. I tak i dzisiaj toczy się światek. I w filmie, i w życiu.

II

I jeszcze jedno. Dzisiaj, co przyznał sam J.J. Annaud trudno wyobrazić sobie jakiegokolwiek innego aktora w roli Wilhelma z Baskerville niż wspomniany (i wspominany w tej kreacji) Sean Connery. A przecież pierwszy odtwórca roli agenta 007, Jamesa Bonda, nie był nie tylko faworytem w obsadzie postaci Wilhelma, ani nawet nie był w czołówce tych, którzy pierwotnie mieli zagrać rolę średniowiecznego mnicha-filozofa. Pierwotnie zdecydowanym liderem stawki aktorów do głównej roli w „Imieniu róży” był także nie byle kto, bo sam Robert de Niro. Ostatecznie zraził do siebie Annauda tym, że w czasie wspólnej wizyty w restauracji chciał przekonać reżysera do tego, że w finale filmu powinno dojść do pojedynku na miecze pomiędzy Wilhelmem z Baskerville, a jego adwersarzem inkwizytorem Bernardo Gui (ten grany przez Murraya Abrahama). – Dojdzie między nimi do pojedynku, ale pojedynek będzie miał charakter szermierki intelektualnej – przekonywał Annaud aktora. Nie, nie to musi być pojedynek na miecze – upierał się gwiazdor. No cóż, wiele lat później sędziwy de Niro w „Irlandczyku” starał się – bez powodzenia – udawać biegnącego trzydziestoparolatka. We wcześniejszej o kilkadziesiąt lat rozmowie z Annaudem udowodnił z kolei, że zatrudnienia intelektualne od dawna (od zawsze?) nie były jego mocną stroną.
Krzysztof Łęcki



Może Cię zainteresować.