Zdaniem Chlup: Karać mocniej, czy nie karać? Oto jest pytanie... | 20.11.2024
W
sobotę szłam na koncert jubileuszowy Zespołu Regionalnego „Błędowice”, który
odbywał się w Domu Kultury stojącym obok ruchliwej hawierzowskiej
czteropasmówki. Z parkingu ruszyłam w stronę przejścia dla pieszych (bez
świateł). Jadące jeden po drugim samochody ani myślały się zatrzymać, pomimo że
stałam blisko jezdni i widać było, że zamierzam przejść na drugą stronę. A
kiedy wreszcie na lewym pasie zatrzymała się osobówka, auto dostawcze na
prawym, tym bliżej mnie, nawet nie zwolniło tempa.
Ten tekst przeczytasz za 2 min. 15 s
Fot. ARC
Taki
obrazek jest częsty na czeskich drogach. W Czeskim Cieszynie (być może pod
wpływem dobrego przykładu z polskiej strony) jest nieco lepiej, ale ogólnie w
czeskich miastach piesi nie mogą liczyć na to, że samochód ustąpi im
pierwszeństwa na przejściu. W Polsce od pewnego czasu jest inaczej. I wcale nie
ma tu znaczenia wielkość miasta. Mam pozytywne doświadczenia z Katowic,
Krakowa, Warszawy. I negatywne ze wspomnianego chociażby Hawierzowa, Ostrawy,
Pragi.
O
polskich kierowcach zwykło się mówić, że za nic mają przepisy, że to piraci
drogowi i tak dalej. Nie wydaje mi się, by w Czechach było lepiej. A jeśli o
ustępowanie pierwszeństwa pieszym na zebrach chodzi, to Polacy zdecydowanie
mogą świecić przykładem. Owszem,
czytałam „Wszyscy tak jeżdżą” Bartosza Józefiaka, książkę reportażową o
agresywnych polskich agresywnych kierowcach, ich braku szacunku dla pieszych,
tragicznych wypadkach spowodowanych przez zmotoryzowanych, którzy ulice miast
mylą z torem wyścigowym. Nie neguję tych patologicznych zjawisk, piszę jedynie
o własnych obserwacjach i doświadczeniach z ostatniego okresu. A wiadomo, że
Polska wprowadziła niedawno surowe kary dla niezdyscyplinowanych kierowców.
Możemy
gardzić metodą bicza, ale jeżeli przynosi ona wymierne skutki, jeśli wzmacnia
bezpieczeństwo najbardziej bezbronnych uczestników ruchu drogowego, to chyba
warto ją stosować.
Sama
jestem kierowcą, lecz nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby również w Czechach
zaostrzono kary za wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu pieszych. Dla
porównania – według obowiązującego obecnie taryfikatora za niezatrzymanie się
przed przejściem lub stworzenie zagrożenia dla pieszego można w Republice
Czeskiej na miejscu dostać mandat w maksymalnej wysokości 2,5 tys. koron, W
Polsce 1,5 tys. złotych. Spora różnica, prawda? Myślę
zresztą, że po jakimś czasie, bez względu na wysokość kar, zatrzymywanie się
przed pasami wejdzie kierowcom w nawyk. Być może nad Wisłą już tak się stało.