Gdzie
poznałaś przyszłego męża?
– Pochodzę z
Legnicy. Po skończeniu studiów z zakresu resocjalizacji w Zielonej Górze
wyjechałam do Stanów Zjednoczonych jako au pair. Wieczorami uczyłam się języka
angielskiego. Początkowo planowałam zostać za oceanem tylko przez rok. Po jego
skończeniu, rodzina, u której mieszkałam i pracowałam jako niania,
zaproponowała mi, żebym została na kolejny rok. I tak rzeczywiście się stało.
Wtedy poznałam koleżankę. Spędzałyśmy razem dużo czasu, między innymi na
zabawie. Wrzucała nasze wspólne zdjęcia na Facebooka. Zobaczył jej mój przyszły
mąż, który napisał do niej: „Fajną masz tę koleżankę. Przedstaw mi ją”. Wzięła
to sobie bardzo poważnie do serca. Powiedziała do mnie wprost, że ma kolegę w
Meksyku, któremu się spodobałam.
Na
pewno bardzo pomocne było to, że Miguel pochodzi z tak katolickiego kraju.
Skradł także serce tym, że zaczął gotować w moim domu, czym bardzo ujął
bliskich. Od początku wszyscy bardzo go polubili. Jako ciekawostkę powiem, że
chociaż miałam wtedy 27 lata, a Miguel 26, to spaliśmy w dwóch pokojach
(śmiech). Tato powiedział, że w jego domu nic takiego dziać się nie będzie. To
z kolei spodobało się Miguelowi, że rodzice tak się o mnie troszczą
Pierwszą
reakcją był pewnie szok?
–
Rzeczywiście, powiedziałam jej, że nie ma takiej możliwości (śmiech). Prosiłam,
żeby mu przekazała, że się nie wybieram do Meksyku. Wymiana wiadomości trwała
około dwóch miesięcy. W grudniu przyznała, że Miguel kolejny raz do niej
napisał; prosiła wtedy, żebym chociaż chwilę z nim porozmawiała. Akurat
zbliżało się Boże Narodzenie, zrobiła się ciepła atmosfera i jakoś tak wyszło,
że odbyliśmy pierwszą rozmowę. Zaczęliśmy do siebie pisać regularnie na
Messengerze, potem rozmawiać na Skype. Po około ośmiu miesiącach spotkaliśmy
się na lotnisku w Berlinie.
Kinga z
Miguelem na początku znajomości. Fot. Archiwum rodzinne Kingi Berdzik de Ortiz
Rozumiem,
że nieprzypadkowo?
– To było
celowe – on przyleciał z Meksyku, ja ze Stanów.
Spędziliśmy ze sobą miesiąc. To był rok 2011.
Skoro już
spotkanie w Europie, to czemu akurat Berlin, a nie na przykład Polska?
– Miguel ma
kuzyna w tym mieście. Ale przy okazji wpadliśmy także do Legnicy, gdzie
poszliśmy na wesele mojego kolegi oraz 80. urodziny babci. W jeden weekend
poznał moich znajomych i rodzinę.
Szoku
raczej nie było, bo wyfrunęłam z rodzinnego gniazda już po skończeniu szkoły
średniej, kiedy poszłam na studia, więc można powiedzieć, że rodzice
przyzwyczaili się do mojej nieobecności
Dla
twoich bliskich to był szok?
– Na pewno
bardzo pomocne było to, że Miguel pochodzi z tak katolickiego kraju. Skradł
także serce tym, że zaczął gotować w moim domu, czym bardzo ujął bliskich. Od
początku wszyscy bardzo go polubili. Jako ciekawostkę powiem, że chociaż miałam
wtedy 27 lata, a Miguel 26, to spaliśmy w dwóch pokojach (śmiech). Tato
powiedział, że w jego domu nic takiego dziać się nie będzie. To z kolei
spodobało się Miguelowi, że rodzice tak się o mnie troszczą. Słowem,
szoku raczej nie było, bo wyfrunęłam z rodzinnego gniazda już po skończeniu
szkoły średniej, kiedy poszłam na studia, więc można powiedzieć, że rodzice
przyzwyczaili się do mojej nieobecności. Choć może myśleli, że osiądę na stałe w
Stanach Zjednoczonych.
Co było
dalej?
– W 2013
roku, czyli rok po tym, jak przyleciałam do Meksyku, mieliśmy ślub cywilny na
270 osób, z czego 250 Meksykanów oraz 20 Polaków. A dwa lata później był ślub
kościelny w Polsce, na który przyleciało 20 Meksykanów.
Strasznie
duże liczby…
– Jak się
później dowiedziałam, w typowych meksykańskich weselach uczestniczy nawet pół
tysiąca osób, więc to nasze nie było jeszcze tak rozbuchane. Ale ciekawe jest
to, że w Meksyku wesele trwa raptem kilka godzin. Jest mnóstwo zabawy i tańców,
ale nie ma tyle jedzenia, co w Polsce, no i nie ma czegoś takiego, jak
poprawiny. Kiedy więc kończy się wesele w Meksyku, jego uczestnicy jadą na
miasto, na przykład na tacosy, żeby dojeść przed snem.
Mam
to szczęście, że Leon jest znany wśród Polaków. Na takich jednak jak ja, którzy
przybyli tutaj ostatnio, ale tych, którzy pojawili się tutaj w czasie II wojny
światowej. Było to około 1500 osób, z czego połowę stanowiły dzieci, które
trafiły tutaj ze Związku Radzieckiego przez Bliski Wschód i Amerykę
Mieszkasz
w Meksyku już kilkanaście lat. Są rzeczy, które cię dalej szokują?
– Od
początku najbardziej byłam zszokowana przemocą. Ma to potem oddźwięk w mediach
– na pierwszych stronach gazet bardzo często pojawiają się trupy. Do czegoś
takiego trudno przywyknąć.
Mieszkam w
mieście Leon, które liczy blisko 2 miliony mieszańców. Na co dzień muszę
zachowywać środki bezpieczeństwa. Od początku zwracał na to uwagę mój mąż,
który nie chciał, żebym gdziekolwiek chodziła sama. Trudno mi się było z tym
pogodzić, bo przyjechałam do Meksyku z polską i amerykańską wolnością. Poza tym
było to trudne z tego względu, że kiedy osiedliłam się w Meksyku, mój mąż
zaczynał specjalizację z ortodoncji i był w klinice praktycznie od rana do
wieczora. Bardzo szybko poszłam do pracy, żeby nie siedzieć sama w domu.
Chociaż Miguel miał swoje mieszkanie, poprosiłam go, żebyśmy zamieszkali z jego
rodzicami, bo nie chciałam być sama. Bardzo mi zależało, żeby jak najszybciej
wejść w tę kulturę.
Uśmiech towarzyszy im na co dzień. Fot. Archiwum rodzinne Kingi Berdzik de Ortiz
Ilu
Polaków mieszka na dziś w Meksyku?
–
Zarejestrowanych jest około 1800 osób. Mam to szczęście, że Leon jest znany
wśród Polaków. Na takich jednak jak ja, którzy przybyli tutaj ostatnio, ale
tych, którzy pojawili się tutaj w czasie II wojny światowej. Było to około 1500
osób, z czego połowę stanowiły dzieci, które trafiły tutaj ze Związku
Radzieckiego przez Bliski Wschód i Amerykę. Znalazły one schronienie w Santa
Rosa, tuz za Leon. To niesamowite, że
właśnie tu mieszkam, tak blisko polskiej historii. Wiele z dziewcząt, które
wtedy przybyło, znalazło sobie mężów Meksykanów. Na dziś
największe polskie skupisko jest właśnie w Meksyku, gdzie działa nawet szkoła
przy ambasadzie. To jedyna polska placówka.
W jakim
języku mówi dwójka twoich dzieci?
– Pierwszym
językiem jest dla nich hiszpański. Uczę je języka polskiego ale to bardzo trudne zadanie i moja życiowa bitwa. Kiedy
przyjeżdżają do Polski, potrafią się porozumieć,
choć często pomagają sobie językiem angielskim.
Chodzi o to, żeby kobiety były niezależne i bynajmniej nie chodzi o żaden feminizm. Po prostu życie jest nieprzewidywalne i kobieta na drugim końcu świata po śmierci męża może zostać z niczym
Skąd
wziął się projekt „Polki na 7 kontynentach”?
– To się
urodziło w czasie pandemii koronawirusa. Bardzo chciałam nawiązać kontakt z
Polkami mieszkającymi w innych krajach. Podzielić się doświadczeniami.
Wspólną
cechą tych kobiet jest na pewno siła. Co jeszcze
– Na pewno
także kreatywność. One chcą coś robić ciekawego w życiu. I wzajemnie się
motywują – kiedy widzimy, jak ktoś coś robi, to same zaczynamy być aktywne. To
może być sztuka, gastronomia, ale też biznes
i przede wszystkim działalność polonijna. Chodzi o to, żeby kobiety były niezależne i
bynajmniej nie chodzi o żaden feminizm. Po prostu życie jest nieprzewidywalne i
kobieta na drugim końcu świata po śmierci męża może zostać z niczym. Pokazujemy
paniom, że warto mieć kontakty, prowadzić swój biznes.